poniedziałek, 9 lipca 2012

Wiśnie

Minął prawie miesiąc od mojego ostatniego nieco dramatycznego wpisu. Pogodziłyśmy się już, ja i moja borelioza. Od tygodnia czuję się znacznie lepiej. Dokscyklinka zdziałała cuda i z człowieczego wraka powoli przeistaczam się znowu w kobietę czynu.
Dziś własnoręcznie, trochę bo nie miał mnie kto wyręczyć a trochę żeby sobie udowodnić że jest już dobrze ustawiłam całkiem zgrabną kopkę siana na skoszonej przez świętego łące.
Od początku maja mieliśmy w domu gości dlatego dziś kiedy wyjechał brat z rodziną dziwnie nam z Młodym w domu. Synek snuje się po opustoszałych pokojach, ja oceniłam bilans zysków i strat. Straty to oczywiście cudzysłów bo poza kilkoma śladami małych brudnych łapek na ścianach zostały wspaniałe wspomnienia,
Niestety tegoroczna wizyta Victora z racji mojej choroby nie należała do najbardziej udanych, muszę to przełknąć i mieć nadzieję że odrobimy w przyszłym roku.

Za 8 dni kończę antybiotyk i na 6 tygodni zapominam o chorobie o ile mi na to pozwoli. Na początku września czekają mnie badania i wtedy będę się martwić, lub być może cieszyć. Szczerze jednak nie robię sobie większych nadziei że 30-dniowa kuracja antybiotykiem wykurzy krętki z mojego organizmu.

Nie pisałam dawno co na górce ... może następnym razem ... pięknie jest ... będzie urodzaj na wiśnie ....

piątek, 15 czerwca 2012

Dziwnie mi

Byłam u rodzinnego. Potwierdził to co już wiedziałam. Jeszcze wcześniej zadzwoniłam do laboratorium które wykonywało wyniki. Paskuda siedzi we mnie już najprawdopodobniej kilka lat.
Lekarz od razu wypisał skierowanie do szpitala zakaznego. Nie mogę jednak tak od razu po prostu pojechać. Nie teraz. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Córka przyjedzie po Młodego dopiero za 2 tygodnie. Musimy się zastanowić ze Świętym co dalej. Na szpital najprawdopodobniej się nie zdecyduję. Raczej znajdę dobrego lekarza. Musze się tym zająć. Na razie czytam, czytam i mam coraz większy mętlik w głowie.

Jutro zaczynam kurację doxycycliną, 2 razy po 100 mg. Zaopatrzyłam się w probiotyki i zestaw witamin.Od jutra ścisła dieta. W zasadzie i tak od tygodni nie mam apetytu.

Nie mogę już doić kóz. Ręce odmawiają posłuszeństwa. Męczę się strasznie, po przejściu 10 kroków ciężko dyszę. Bóle głowy dręczą mnie praktycznie cały dzień. Do tego gula w gardle, ból w klatce piersiowej, nerwowość, kłopoty z koncentracją, ciężko mi prowadzić samochód, zawroty głowy i wiele, wiele innych.

Psychicznie chyba jeszcze do mnie nie dotarło. Mam cały czas nadzieję że to jakaś zwariowana pomyłka.

Będę robić kolejne badania i jeszcze i jeszcze jedne ....

Nie patrzę w lustro,wyglądam okropnie. Ostatni miesiąc dodał mi 10 lat ...

czwartek, 14 czerwca 2012

I co dalej ?

Wiosna deszczowa i chłodna, smutna. Parę dni temu odeszła Mizia.
Kończy się rok szkolny i pobyt Vica dobiega końca. Mały wspaniały i mądry. Będę tęsknić bardzo mocno.

Nareszcie po 3 latach doczekałam się założenia ogrzewania w całym domu. Niestety wybraliśmy najtańsze rozwiązanie które kłóci się z ogólną moją wizją i pod drewnianymi parapetami zawisły nowoczesne kaloryfery.

Od kilku tygodni zmagam się z chorobą. Lekarze tak naprawdę nie bardzo wiedzieli jak mnie leczyć. 3 antybiotyki jeden po drugim. Z dnia na dzień jestem coraz słabsza. Nie mam siły zajmować się zwierzętami. Dzisiaj potwierdziły się moje obawy. Odebrałam wyniki ... najprawdopodobniej mam boreliozę. Boję się.



 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

W skrócie

Znowu dawno mnie nie było. Muszę jednak odnotować kilka faktów ponieważ często notki pisane na blogu pomagają mi analizować pewne sytuacje, np. kiedy kupiłam nową kozą :)
Tak więc zaczynając, Frania jest z nami od dwóch - trzech tygodni ? Tłukła się z Jadzią na początku, chyba ustalały miejsce w hierarchii, myślę że z dnia na dzień jest coraz lepiej.

Wczoraj z przerażeniem odkryłam ogromną gulę pod brzuchem Mizi. Nie mam pojęcia co to jest i czuję że zamówiony weterynarz również będzie miał problemy z rozpoznaniem. Przecież takie ogromne coś musiało jakiś czas rosnąć, dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej ... ? chyba dlatego że głaszczę ją tylko po grzebiecie i głowie. Mizia ma długie włosy więc tego paskuda nie udało mi się wymacać wcześniej. Nie wiem, naprawdę nie wiem co dalej będzie z tą kozuchą. Jest taka pokorna, tylko ona jedna pozwala maluchom Lusi dosłownie skakać sobie po głowie. Tryka się z nimi delikatnie swoją wielką bezrożną głową. Nie ma również nic przeciwko żeby spały z nią w jednym boksie i wyjadały z michy. Ma w sobie ogromne pokłady cierpliwości i takiego jakiegoś dziwnego spokoju. Biedna poczciwa babcia. Słabiutko chodzi, niewiele je, przeprasza że żyje, najwięcej lubi polegiwać na łące i wygrzewać się w promieniach wiosennego słońca. W oddaleniu od innych kóz, w rogu pastwiska. Nie bierze udziału w ich "życiu towarzyskim". Tylko słońca nie ma u nas od wielu dni. Pada i pada ...

Ostatnio spytałam świętego którą kozę najbardziej lubi, bez zastanowienia odpowiedział Mizię, a ty ... no ja też ... nie wiem ... może dlatego że oboje tak bardzo ją lubimy powinniśmy skrócić jej cierpienie. Kozy nie miewają podobno raka, więc co to jest ? W pierwszym momencie pomyślałam że to ogromne wymię, że nie sprawdzałam a ona dostała mleko, ale to na pewno nie wymię. Wymiona ma maleńkie jak piłeczki do pin ponga. Weterynarz ma być w czwartek.

Nie posiałam jeszcze w tym roku ani jednego najmarniejszego nasionka. Grządki przygotowane, jesienią nawiezione, niestety aura nie sprzyja, ziemia nasiąknięta i zbita, nie da się nic siać. Czekam więc spokojnie na odpowiedni czas. Foliak nie naprawiony. Połamał się pod naporem śniegu.

Kury na które "czaiłam" się już 3 rok nareszcie zakupiłam. Ogrodziliśmy ze świętym kawałeczek wybiegu, maleńki kurniczek też mają niczego sobie. Mimo wszystko nie niosą jajek, no prawie nie niosą. A jak już zniosą to zbijają. Jestem rozczarowana tymi kurkami. Zdobywam wiedzę i zaczepiam wszystkie sąsiadki żeby o kurach porozmawiać. Na razie stosuję się do większości rad  zasłyszanych, wyczytanych. Zobaczymy jak to będzie, są u nas dopiero od 4 dni.

Dzisiaj przyjechało zakupione siano i słoma. Nie wiem doprawdy jak uda mi się te kostki przenosić przez całe podwórko żeby potem wspiąć się na stryszek obory i każdą jedną wtargać do góry. Od samego patrzenia na górę poukładaną na podwórku boli mnie kręgosłup. Na razie przykryłam płachtami i mam nadzieję że deszcz tego "szczęścia" za bardzo nie zmoczy.

Układając kostki jedna na drugiej w strugach deszczu zaczęłam się zastanawiać czy ja aby nie przesadzam. Zastanawiałam się nad tym, kiedy ostatni raz kupiłam sobie jakieś nowe wystrzałowe ciuchy. Zaczęłam przeliczać koszt siana na jeansy firmówki i muszę przyznać że doszłam do bardzo nieciekawych wniosków. Mam nadzieję że to przez ten deszcz ...

A może przez to że opuścił nas dzisiaj Miecio, mój ulubiony koziołek. Pojechał do nowego domu i mam nadzieję że nie zostanie zjedzony. No smutno i już. Chyba mnie bardziej niż jego rodzicielce. Nie rozpaczała wcale, nawet nie zameczała ani razu. Inna sprawa że Bolusiowe synki dobrze jej już się we znaki dawały.

Od jutra doję 3 kozy. No właśnie rytuał dojenia. Wyprowadzić kozę z boksu. Przypiąć w "dojalnicy" pobiec do domu po miskę, umyć wymiona, wydoić kozę. Pobiec do domu przecedzić mleko. Wrócić, odpiąć kozę, przynieść czysty garnek. Przypiąć drugą, umyć wymiona ... wszystko razy 3. Potem zastanowić się co z mlekiem. Część odmierzyć do sprzedania. Resztę wykorzystać według aktualnego zapotrzebowania. Wieczorem powtórka z rozrywki. Wieczorem piorę pieluchy przez które przecedzam mleko. Jestem chyba nienormalna bo w środę wybieram się na targ ... tak tylko popatrzeć ... przecież nie kupić piątą kozę ... chyba.  A może powinnam pojechać do wielkiego miasta kupić sobie parę nowych portek na tyłek ?

Tyle rzeczy do zrobienia, spraw do załatwienia, a czasu mało za 3 tygodnie Vicio przestawi "babsi" i tam mało poukładany świat do góry nogami. Szczerze powiedziawszy, już się doczekać nie mogę.

niedziela, 18 marca 2012

Jest

Jest ! przyszła i do nas, zakwitła jednym przebiśniegiem wychylającym łepek spod topniejącego śniegu.

Nareszcie, jeszcze nie do końca, ale najważniejsze że już ją widać. Resztki śniegu w zacienionych miejscach i lodowisko na parkingu. Nie szkodzi, myślę że w tym tygodniu powinno stopić i osuszyć do końca.

Święty przybył do domu na weekend. Spędziliśmy go na łące w promieniach słońca. Wytyczaliśmy, drapaliśmy się po głowach, mierzyliśmy i debatowaliśmy. W końcu pierwsze 14 słupków pod ogrodzenia dla kóz wkopane w ziemię. Koniec samowolki, koniec ogryzania moich krzaczków, kwiatków i drzewek. Będzie wybieg jak się patrzy ogrodzony siatką leśną. Podzielimy łąki na 100 metrowe kwatery. Na pewno nie ogrodzimy wszystkiego w tym roku, ale na początek pierwszy wybieg zaczął nabierać kształtów.

Rozważaliśmy wyższość elektrycznego pastucha nad siatką leśną, długo się zastanawiałam. Wybór padł jednak na siatkę. Zobaczymy czy kozuchy jej nie rozpracują. Jak będą rozrabiać pastucha domontujemy.

W środę mam zamiar jechać po nową kozę, zobaczymy czy się uda. Okazuje się że chyba niechcący rozpowszechniłam w naszych okolicach modę na kozy. Na dodatek jest zbyt na mleko i przetwory a nawet na kozy, których ja niestety nie posiadam na sprzedaż. Dziwny jest ten świat. Przecież jeszcze niedawno ludzie pukali się w czoło ... 

Na górce oczywiście cały czas się coś dzieje. Nie mam jednak możliwości pisać tak często jakbym chciała.

Koniec sezonu. Jutro z Młodym jedziemy na ostatni trening. Zleciało te 8 miesięcy. W tym roku wyjątkowo szybko. Starsi zawodnicy będą przygotowywać się do mistrzostw świata, w związku z tym lód będzie zajęty. Pewnie od maja treningi na sucho. Zawsze jak coś się kończy jest mi jakoś tak przykro.

Nie zawsze chciało nam się jezdzić ale byliśmy pilnymi zawodnikami. Szacun synku.

Zyskałam tym sposobem 3 wolne popołudnia w tygodniu przynajmniej do maja. Jedno oddajemy na basen i mnie się przyda.

A w maju niespodzianka. Babsiu przylecę do Ciebie niedługo. Babsia już się nie może doczekać. Wstępnie będę "babsiomatkować" małemu 2 miesiące. Znowu świat stanie na głowie, już odliczam dni.
Myślę że w tym roku będzie już dużo łatwiej. Viki pamięta babsię i zeszłoroczne wakacje. Jest gotów w każdej chwili się pakować i jechać w góry na wakacje. Cieszę się że tak dobrze wszystko wspomina i nie może się doczekać. Nie byłabym sobą gdybym nie snuła dalekosiężnych planów. Priorytetami mają być wycieczki po górach i biblioteka. Zobaczymy jak to się będzie miało do naszej codzienności ... 

czwartek, 8 marca 2012

Co z tą wiosną ?

Miałam nadzieję kolejny wpis wiosenny zrobić, niestety tylko nadzieję. Właśnie znowu dosypuje śniegu. Ostatnie noce z dużym mrozem, na minusie 15 - 17 stopni. Nadal biało. I gdzie ta wiosna ?
Mam cichutką nadzieję że optymistyczne prognozy się sprawdzą i w przyszłym tygodniu przyjdzie zapowiadane ocieplenie. Widok z okna już mi się wcale nie podoba, nadal biel jak okiem sięgnął.
I naprawdę ten tylko wie kto ma w domu piece kaflowe jak może się obrzydnąć latanie z koszami pełnymi drzewa. 6 miesięcy w roku a niekiedy i dłużej.

Znowu miałam przerwę w pisaniu. W tym czasie zdążyła na ponad dwa tygodnie zaginąć Szczęściara. Kiedy już straciłam nadzieję na jej powrót przyszła jak gdyby nigdy nic. Brudna, wychudzona i spragniona czułości. Zajęła miejsce na krześle przy oknie i tam tkwi do tej pory. Wychodzi tylko na załatwienie swych potrzeb. Wcale jej się nie dziwię, nie ma jak w ciepłym domu na miękkiej poduszce.


 Lusine dzieciaki skończyły wczoraj tydzień. Poród sprawny i szybki, na tyle iż widziałam że lada moment nastąpi. Weszłam do domu dosłownie na chwilę w tym czasie Lusia uwinęła się szybko i nie widziałam kulminacyjnego momentu. Kiedy do niej wróciłam wylizywała dwa białaski. Naiwnie miałam nadzieję na chociaż jedną kózkę. Byłby zaczątek własnej hodowli. Cóż ... nie w tym roku ...

Maluchy rozwijają się wspaniale. Pozostałe kozy pomagają mamie. Wylizują i pilnują jak swoje własne. Jedynie Jadzia mimo nachalności chłopaków nie udostępnia im swojego cyca. Ale to i dobrze, mają własną ogromną mleczarnię.


 Po narodzinach Bolusiowych chłopaczków uzmysłowiłam sobie również że kozleta Mizi nie miały szansy przeżycia. Były zbyt małe i chude. Teraz też z perspektywy czasu wydaje mi się że przedwcześnie urodzone.

Chłopcy nie mają imion i nie będą mieli. Za jakiś czas muszę im znalezć nowe domy, nie mogą z nami zostać ze zrozumiałych przyczyn, chyba tak będzie łatwiej.

 Zamówiłam na allegro podpuszczkę, mam zamiar powrócić do serowych eksperymentów. Na razie dysponuję tylko Jadzinym mlekiem, za 2 miesiące będzie mleczko z dwóch kóz a może i 3. Poszukuję nowej koleżanki do towarzystwa, najlepiej, mlecznej i spokojnej ale taki "towar" w naszych okolicach to "marzenie ściętej głowy". Zobaczymy, może się uda ...


Mizia oczywiście mleka nie ma i mieć już  nie będzie. Miała się z nami rozstać i zamieszkać w nowym  domu jako koza do towarzystwa. Z różnych przyczyn nie wyszło więc kozucha zostaje z nami. Choroba bardzo wyniszczyła jej organizm, nie wiem czy kiedyś powróci jeszcze do dawnego zdrowia. Jest bardzo powolna, mało je w ostatnim czasie, dużo leży. Trochę ożywiła się po narodzinach maluchów Lusi, ale znowu jest coraz smutniejsza. Jakby cały czas coś jej dolegało. Nie ma  żadnych widocznych objawów choroby. Przy najbliższej wizycie weterynarza porozmawiam z nim jak można jej pomóc.

To tyle wieści z górki. W oczekiwaniu na wiosnę pozdrawiam Wszystkich czytelników.

niedziela, 19 lutego 2012

Biało

Wchłonęła mnie biel całkowicie i bezgranicznie. Ogródek i przyległości. A ja chcę wiosny, albo chociaż widoków przedwiośnia. Kopię i kopię w tej bieli. Wczoraj skończyła się woda, przerzuciłam kilka ton śniegu żeby się dostać do silnika.

Mam zimową depresję u progu wiosny. Nie mogę już patrzeć na tą biel i nie chcę myśleć jak to wszystko zacznie się topić. Spłynę chyba razem z chałupą. Marzę o widoku kawałka zielonej trawy.

Gdzieś tam czekają moje róże, tawuły, krzewuszki i biedna połamana jednoroczna magnolia. Za dużo dla mnie. Najpierw miesiąc arktycznych mrozów, teraz tony śniegu.

Dobrze że dziecko ma jeszcze tydzień ferii i nie muszę się w stresie wykopywać. Przed chwilą w radiu podali że idzie na nas kolejna śnieżna chmura. Odkąd tu mieszkam zawsze pod koniec lutego dostaję zimowej depresji. Mimo wszystko ta piękna pora roku powinna trwać chociaż o miesiąc krócej. A tak poza tym że jesteśmy kompletnie zasypani nie dzieje się nic ciekawego.

Jezdzimy z dzieckiem do biblioteki i zaszywamy w lekturze grzejąc przy piecach. Nie mam ochoty na żadne działania fizyczne. Karmię i poję moją trzódkę przy okazji i dziecko. Byle do wiosny.

Był dzień kota. Moje koczkodany nie bardzo lubią pozować, ale proszę udało mi się zrobić kilka zdjęć. Nie jestem kociarą i nie pałam ogromną miłością do wąsiastych. Tolerujemy się zatem, one nie są zbyt wylewne, ja też nie. Zapewniam im ciepłe schronienie i pełną michę. W zamian wyłapują myszy, nornice a czasem nawet krety. Filip często przynosi  ptaki. Wczoraj piękną sójkę. Szczerze go wtedy nienawidzę. Niestety natury nie da się zmienić. W przypływie miłości do mojej osoby grzeją i mruczą mi na kolanach. Przydają się szczególnie zimową porą i na odstresowanie ;)

Niestety kocich zdjęć nie będzie. Komputer  informuje mnie że padł właśnie kabel USB, swoją droga inteligentnie bardzo. A ja chyba pozamieniałam kable, muszę poszukać właściwego. Żeby nie było zupełnie bez zdjęciowo. 


Bałwan, to już historia. Ulepiony w przypływie radości ze śniegu w poranek Trzech Króli. Jeszcze wtedy cieszyliśmy się z bieli . Zabutelkowane wino z dzikiej róży. Z relacji świętego wynika że trunek przedni. Osobiście nie próbowałam, jakoś ostatnio stronię od napojów procentowych.

Do napisania ... mam jednak mimo wszystko nadzieję wkrótce na wiosenny wpis .... 





czwartek, 9 lutego 2012

Się dzieje

Myślałam że straciłam bloga bezpowrotnie. Synek namieszał mi w koncie google i szacowny serwis zablokował dostęp. Musiałam się trochę natrudzić żeby odblokować, ale jak widać udało się.

Na górce od kilkunastu dni "trzaskające" mrozy. W zeszłym tygodniu temperatury nocne dochodziły do 35 stopni na minusie, zresztą w dzień było niewiele mniej. Obecnie nadal mrozno i nie zanosi się w najbliższym czasie na poprawę. Piece huczą od rana do wieczora, spalanie drzewa wzrosło o 200 %, serdecznie mam dość i mogłaby zima odpuścić. Auto odpalam z różnym skutkiem, czasem jadę, czasem stoję. Aktualnie jeżdżę co zaliczam na duży plus i mam nadzieję że tak zostanie.
Mieliśmy też chwilę grozy z zamarzającymi rurami, na szczęście sytuacja została opanowana.

Mizia żyje i żyć będzie. 10 dni po porodzie stanęła na nogi, chociaż muszę przyznać że kilka razy sytuacja wyglądała beznadziejnie. W ostatnich dniach sama podawałam jej kilka razy dziennie kroplówki i antybiotyk. Weterynarze w zasadzie spisali ją już na straty. Podjęłam decyzję o skróceniu jej cierpienia. W dzień kiedy miało to nastąpić Mizia wstała, zaczęła jeść i powolutku chodzić. Czuła ? ... być może ... W tej chwili rekonwalescentka czuje się bardzo dobrze i tylko zapadnięte boki świadczą o tym ile przeszła w ostatnim czasie.Niestety nie chciała pozować do zdjęcia. Lansuje się za to gruba Luśka.


U Luśki sytuacja bez zmian, pękata jak beczka i na razie nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Nadal uskuteczniam nocne spacery do obory, tym razem obserwując ciężarną Lusię. Nie przewiduję u niej żadnych problemów z porodem, natomiast mrozy spędzają mi sen z powiek. Mam nadzieję że przyszła matka jeszcze trochę poczeka a maluchy przyjdą na świat, kiedy się chociaż trochę ociepli.

Kilka dni po stracie białasków póznym popołudniem zadzwonił telefon. Znajoma powiedziała że jest koza,od razu pomyślała o mnie, czy nie chciałabym jej wziąść. Właściciel chciał się jej szybko pozbyć, najlepiej już w tej chwili. Nie miałam czasu na zastanawianie się. Powiedziałam że pojadę zobaczyć kózkę wieczorem jak wrócę z treningu z synem. Tak też się stało. Póznym wieczorem razem ze znajomą odwiedziłam gospodarstwo człowieka który posiadał zwierzę.
Oszczędzę Wam szczegółów tego co zobaczyłam w oborze. W małych pomieszczeniach w gnoju i ogromnym smrodzie stało wiele zwierząt. Był tam  koń, krowa, duże stado baranów i nie wiem co jeszcze. Przeprowadził mnie przez pierwsze pomieszczenie, w drugim za drzwiami na półmetrowym postronku przywiązana do ściany stała mała kózka na trzęsących nóżkach. Nieopodal leżało martwe kozle. Obok na takim samym postronku stał koziołek. Przyznam się że ten widok mnie poraził. W mgnieniu oka podjęłam decyzję, zabieram kozę. Próbowałam wyciągnąć od chłopa kiedy koza urodziła i dlaczego kozle jest martwe, ale gubił się w wypowiedziach i nie umiał odpowiedzieć. Pytałam dlaczego chce się pozbyć kozy, mętnie tłumaczył że trzeba doić, a on nie będzie tego robił. No masakra jakaś.
Szkoda mi było pozostawić koziołka ale niestety ze względu na dobro Mizi, która nie może mieć więcej dzieci, nie zdecydowałam się. Nie obejrzałam też dobrze kózki ponieważ w oborze panował półmrok.

Po dotarciu do domu dopiero naszły mnie refleksje. Przecież ta kózka może być chora ... Lusia spodziewa się potomstwa, Mizia dopiero powoli dochodzi do siebie, a ja wlokę do nich kozę o której nic nie wiem z paskudnych warunków, gdzie nie dziwne by było, że mogą panować jakieś choroby. Cóż ... stało się, to była szybka akcja i znowu wpakowałam się w problemy.

Umieściłam maleństwo w boksie po Bolku. W myślach karcąc się za mało rozumu, dopiero obiecywałam sobie, że koniec z kozami niewiadomego pochodzenia. Jeżeli przybędzie do nas nowa kózka ma być młodym okazem zdrowia, z nienaganną przeszłością. Tak miało być, stało się zupełnie odwrotnie. Znalazłam się w posiadaniu  brudnego, chudego zwierzęcia.

 
Poszłam do domu po garnuszek na mleko. Wymię kózki było gorące i twarde, wiadomo że natychmiast trzeba ja wydoić. Zwierzę stało spokojnie i poddawało się temu zabiegowi z widoczną ulgą. Wiedziałam że na pewno sprawiam jej wiele bólu, w wymionach utworzyły się już zgrubienia od nadmiaru mleka. Było koloru mocno różowego i pływało w nim dużo skrzepów. Byłam przerażona. Po wydojeniu nakarmiłam kózkę ciesząc się z jej dobrego apetytu i pocieszając w duchu, może nie będzie tak zle.
Na drugi dzień rano mleko nadal było różowe. Podjęłam decyzję  o wezwaniu weterynarza. Przyjechał, obejrzał wymię i podał dawkę antybiotyku bezpośrednio do strzyków. Następne dawki podawałam sama przez kilka dni.


Kózka jest u nas już ponad tydzień. Okazało się, że najprawdopodobniej jest zdrowa. Miła, spokojna i kochana. Doję ją 2 razy dziennie. Na razie nie korzystam z mleka i z żalem wylewam. Weterynarz przekonywał mnie że po tygodniu od podania antybiotyku można już je pić. Zastanawiam się jednak nad przebadaniem mleka lub krwi, odrobaczyłam ją, sprawdziłam sierść pod kątem pasożytów. Wygląda na to że wszystko jest w porządku. Jednak mam obawy.


Tak sobie myślę ... brakło kilku dni. Białaski miały by zastępczą mamę z wymionami pełnymi mleka i być może żyły do dziś ...




poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rozczarowanie

Wczoraj stan jednego z maluchów znacznie się pogorszył. Wiedziałam że niedługo nastąpi to co nieuniknione. Nie mogłam na to patrzeć.
Wyniosłam go do obórki. Powinien być tam od początku. Położyłam na sianku obok matki, która też już prawie nie wstaje. Podniosła głowę i patrzyła na niego. Podeszła Lusia. Obie obserwowały kozlaczka.


Drugi maluch dzisiaj  nie chce już pić przez smoczek. Nie ma odruchu ssania. Chyba trzeba się poddać. Najgorsza jest bezsilność. Może powinnam go znowu dać pod kroplówkę. Pędzić do weterynarza. Znowu pewnie na krótko wrócą mi siły. Nie wiem co zrobię ...

Tyle wysiłku to wszystko kosztowało. Nieprzespanych nocy, nerwów, nadziei i może nie wypada o tym pisać, ale finansów. Cały trud na marne. Odniosłam porażkę. Najpewniej jeszcze będę musiała patrzeć jak powoli zdycha koza.

Jestem przerażona bo Lusia robi wymię, pojawiły się dość wyrazne doły głodowe, to znak że wkrótce  zacznie się  poród. Jeżeli i teraz coś pójdzie nie tak ...

Do tej pory nie miałam  problemów z żadną swoją kozą. Boluś wychował się bezproblemowo. Jako że był pierwszy u nas rozpuszczałam go bardzo. Potem kupiłam Luśkę. Była w opłakanym stanie. Tylko skóra i kości, brak sierści, choroby skóry. Wyciągnęłam ją z tego, odkarmiłam i było w porządku. Jako ostatnia przybyła Mizia i radość że jest mleko. Kozy polubiły się i zaakceptowały. Pasły razem na łące, a ja byłam szczęśliwa że spełniło się moje marzenie. Dużo radości sprawiało też dojenie, kozie mleko i sery. Była też rozterka czy Boluś jest płodny i czy kozy będą miały młode. Okazało się że capek nie zawiódł. Z nadzieją oczekiwałam porodów. Chciałam powiększyć moje małe stadko. Liczyłam też że będę miała dwie mleczne kozy. Cieszyły mnie powiększające się brzuchy przyszłych mam i kopiące w ich brzuchach maluchy.

Nic nie zostało z tej radości. Rozterki że popełniłam błąd, żal i rozpacz kiedy się patrzy na umierające zwierzęta.

niedziela, 22 stycznia 2012

Kryzys za kryzysem

W sobotę rano Mizia przechodziła poważny kryzys. Myślałam że stracimy kozuchę. Wezwany weterynarz podał jej kroplówkę i wapno. Powiedział że nic więcej zrobić nie może. Wieczorem koza zaczęła się dusić, leciała jej piana z mordki, wyła, widok straszny. Miała objawy wzdęcia, lekarz tego nie rozpoznał. Wlaliśmy w nią ze świętym pól litra wody z drożdżami. Podobno taka mikstura pomaga na wzdęcia. Ponieważ do 1 w nocy nie było poprawy zdecydowałam się upuścić gazy z żołądka. Wsadziłam jej kawałek węża ogrodowego do pyska, głęboko do przełyku. Zabieg się udał i Mizia zaczęła przeżuwać. Kamień z serca.

Niestety stan kozuchy nie poprawił się na tyle, abym mogła odetchnąć z ulgą. Mało je, troszeczkę chodzi ale ogólnie wydaje mi się że poprawa jest nikła i koza cały czas cierpi. Wygląda jakby nie bardzo wiedziała co się z nią dzieje. Popadła w letarg. Przykro patrzeć na takie cierpnie.

Dodatkowo problem zaczyna się z Lusią, która ma rodzić z ok 3 tygodnie. Również straciła apetyt. Jedynie poskubuje siano. Wszystkie smakołyki które pochłaniała w mgnieniu oka do tej pory, zostają w garnku. Nie chce owsa ani warzyw. Zastanawiam się czy jest przestraszona tym co działo się z Mizią, a może moje kozy zapadły na jakąś dziwną chorobę której nie może rozpoznać weterynarz.

Grzebię w internecie. Wysyłam maile do hodowców z prośbą o rozpoznanie.

Zastanawiam się nad sensem dalszej hodowli. Targają mną wątpliwości i nie wiem co dalej.

Kozlęta są bardzo słabe. Przed wczoraj oba już stały na nóżkach. Niestety z każdą godziną ich stan się zmienia. Wczoraj wyraznie osłabły. Całą noc płakały i płaczą do tej pory. Karmię  butelką co kilka godzin. Piją mleko dla cieląt. Nie mam pewności co dalej będzie. Raz jeden przechodzi kryzys, raz drugi. Na dzień dzisiejszy słabszy jest kozlak,  który w pierwszym dniu był silniejszy. U jednego z maluchów od początku występowała biegunka, w tej chwili sytuacja się unormowała. Jednak mam wrażenie że oba kozlątka cierpią na bóle brzuszków. Przed każdym wypróżnieniem płaczą. Płaczą też kiedy robią siku. Nauczyłam się już jak funkcjonują. Przy wypróżnianiu masuję im odbyty, na siku podnoszę do góry żeby się nie oblewały. Mamy rytm dnia. Między 6-8 rano butelka, siku, kupa, spanie masowanie, butelka, siku, kupa i tak cały dzień. Zupełnie podobnie jak przy ludzkim dziecku. Próbuję je rozruszać. Masuję nóżki, podnoszę. Widzę że lubią kiedy je dotykam. Wtedy wyraznie się uspokajają. Zużywam ogromne ilości papierowych ręczników i chusteczek dla niemowląt. Czuje niepokój zostawiając je w domu na kilka godzin bo nie wiem co zastanę po powrocie. To trochę takie nienaturalne. Nie mogę ich jednak wynieść do obory ponieważ są jeszcze zbyt słabe. Mogłyby się wychłodzić w nocy. W sobotę święty przygotował dla nich boksik po Bolku. Mają przygotowane miejsce i mam nadzieję że za jakiś czas będę mogła je przenieść.

Mizia całkowicie straciła mleko,  problemy zaczęły się kiedy przestałam im podawać drogocenną siarę. Nie było tego wiele, czasami kilkanaście kropli, czasami 10 ml. Widocznie wystarczało aby w miarę funkcjonowały. Skończyła się siara, zaczęły się problemy.

Maluchy są pod opieką weterynarza. Dostały wapno, kroplówki na wzmocnienie, selen. Nie zliczę już ile wykonałam telefonów do tego lekarza. Jak widzę że któryś z maluchów słabnie, wsiadam w auto i jadę do gabinetu. 

Wczoraj minął tydzień odkąd koza zaczęła cierpieć i  zaczął się poród którego tragiczny finał rozegrał się w środę. Jestem zmęczona. Walczę, ale mam się ochotę poddać. Tak bardzo chciałabym aby przeżyły. Jeden z maluchów ma bezwładną nóżkę. Najprawdopodobniej jest to ta, za którą był wyciagany podczas porodu.

Kozlątka jak wszystkie kozy lubią być wyżej niż inni. Dlatego upodobały sobie półeczkę na którą potrafiły już wpełznąć. To były szczęśliwe chwile. Miałam wtedy przekonanie że idzie ku lepszemu i uda nam się. Dzisiaj już nie pełzają. Płaczą i są osłabione. Znowu czeka mnie wizyta u weterynarza.


Znana jest mi już płeć maleństw, ciekawe czy zgadniecie ? lekarz się pomylił, dziwne to dla mnie. Chociaż po tym wszystkim nie powinno mnie już nic zdziwić.



czwartek, 19 stycznia 2012

Tli się tli ...

Nie dokończyłam poprzedniego posta, ale to już historia. Liczy się to co teraz, nie będę na razie pisać o tym wszystkim. Praktycznie 4 doby bez snu lub po 2, 3 godziny.
Mizia zaczęła poród w niedzielę w nocy. Żaden z weterynarzy jednak go nie rozpoznał. Potrzebne było cesarskie cięcie, którego nikt nie wykonał. Rodziła 4 dni. Skończyła wczoraj o godzinie 14. Bilans. Popękana macica. W oborze jak w rzezni. Ból i krzyk rozrywanego zwierzęcia.
4 dni prosiłam weterynarzy o pomoc dla mojej kozy. Nie otrzymałam jej, pomimo że wzywani byli kilkakrotnie, już nie pamiętam ile razy obmacywali i nikt jej nie chciał pomóc.

To było chyba najbardziej traumatyczne doznanie w moim całym życiu.

Jakimś cudem młode przeżyły. Choć nikt nie dawał im szansy. Nawet weterynarz który je wyrywał z kozy. Po chwili zauważyłam tlące się życie, które tli się nadal.
Do dzisiejszego popołudnia nie wiedziałam czy Mizia będzie zyć. Stał się kolejny cud. Wstała i zaczęła jeść. Niestety nie ma mleka, odrzuciła maluchy a ja zostałam kozią mamą. Nie lada wyzwanie mam teraz. Na razie walczymy o życie. Wierzę jednak że skoro żyją a nie powinny, dostały szansę i ją wykorzystają przy mojej pomocy.

Zupełnie niespodziewanie zostałam kozią mamą. Nie jest łatwo o nie ...




poniedziałek, 16 stycznia 2012

O...

Miało być o śniegowym bałwanie i Trzech Królach oraz o degustacji, a będzie o ...  w telegraficznym skrócie.

Cofamy się do 14 grudnia. Wtedy to wchodząc do koziej obórki spostrzegłam dużą bulę zwisającą z narządów rodnych mojej kozy Mizi.
Przerażenie w oczach. Dzwonię do weterynarza (niby mojego zaufanego, ale o tym pózniej). Niestety jego żona utrudnia mi kontakt. Suma, sumarum kontaktu brak. Wracam do koziarni. Po buli ślad zniknął. Pozostaję w nieświadomości. Nie dociekam. Szukam martwego płodu. Brak.
Potem informacja. Pani koza najprawdopodobniej poroniła. Ok. Łykam łzy. Przechodzę do porządku dziennego. Koza zdrowa. Apetyt dopisuje. Nic się nie dzieje. Żal. Nie będzie kozlaczka, nie będzie mleczka i serków. Cóż. Może Luśka ...

Mija dzień za dniem, przyglądam się kozie. Czuję wyrazne ruchy. Zwidy ?, omamy mam? , trawienie ?. Biję się z myślami.

Mijają kolejne dni. Brzuch wariuje. Będzie co ma być. Pod koniec miesiąca miałam się przekonać. Bacznie obserwuje kozę.

W międzyczasie przychodzi zima. Taka jak to w naszych górach. Sypie i sypie i sypie. Odśnieżam i odśnieżam. Maszyna okazała się może i dobra, ale nie na moje pagóry. Zostaje stara dobra łopata.

Czwartek chyba to był, ranek wczesny. Wchodzę do obórki jak co dzień. Śniadanie niosę. Miśce wisi znowu znajoma bula. Tym razem większa. Nie dzwonię już. Łapie aparat i pstrykam szybko fotkę. A nóż znowu się zniknie ?

Jadę do weta. Proszę pana co to jest ? To jest, to jest ... no ta pochwa kozia, wyszła. Trzeba szyć. Szyć ok. Znaczy moja koza w ciąży jest ? no pewnie tak, myślę sobie ... Znawca tematu pyta ? kiedy termin ?. Mówię że już za chwilę, tydzień, może dwa. Zastanawia się ... może nie trzeba szyć ? ja ... no nie wiem. Znawca. Trzeba będzie przeciąć. No tak przeciąć. I siedzieć w obórce od rana do nocy. Nie da się fizycznie, nie da. Nie szyjemy. W końcu wkrótce poród ...Przed wyjściem wymogłam obietnicę. Przyjedzie pan jak będzie potrzeba. Bo wiadomo, że znawca bez potrzeby nie jezdzi. Przyjadę. Nawet w nocy o 12 ? i o 4 rano też ? oczywiście zapewnił. Uspokojona wychodzę. Dodam jeszcze tylko że znawca ma do mnie "całe" 10 km.

Wracam do domu. Bula bawi się ze mną w chowanego. Pojawiam się i znikam.

 A snieg sypie i sypie, a ja odśnieżam i odśnieżam ... cdn.

środa, 4 stycznia 2012

Noworoczne nie postanowienia

Znowu miałam przerwę w pisaniu. Nowy rok się zaczął bez szału. Spokojnie i bez fajerwerków. Mam nadzieję że kolejne miesiące będą właśnie takie. Nie podejmowałam żadnych postanowień noworocznych, chyba tylko poza jednym. Postanowiliśmy, a może w sumie ja postanowiłam formalnie zalegalizować związek ze świętym. W naszym dziwnym kraju tak po prostu trzeba. Nie daje się przeżyć życia razem, ale osobno. Miałam nadzieję że nasze państwo wzorem innych w końcu zalegalizuje konkubinat. Mogę się niestety nie doczekać. Tak więc zostanę żoną, jakkolwiek by to nie brzmiało. Nazwisko zmienię, ot i chyba tyle ze zmian. Może jeszcze na tę okoliczność święty jako świeżo upieczony małżonek kilka dni wolnego sobie zrobi.

A właściwie dlaczego święty jest święty ? a no dlatego, że wytrzymał ze mną już bez mała prawie 13 lat. A wytrzymać ze mną ciężko. Jest spokojny i cierpliwy i wyraznie darzy mnie wielkim uczuciem i nie jest to lubienie. Święty ma złote ręce i wielkie serce, które kiedyś mi podarował. Spełnia moje szalone pomysły i nawet jak coś się  nie da, to da się. Święty jest pracoholikiem. Wraca z pracy zarobkowej i w zasadzie od razu wskakuje w swoje domowe robocze ubranka. Nie usiedzi na tyłku kilku minut. Remont naszej chałupy przeprowadza sam, nigdy do niczego nie wzywaliśmy żadnego specjalisty. Robi za elektryka, hydraulika, murarza, cieślę, drwala, przy okazji mechanika samochodowego itp. nawet w ostatnim czasie nauczył się kozę doić, tak sam z siebie. Najwięcej boi się moich pomysłów budowlano - remontowych. Bo co tu dużo gadać, mam ich wiele i wypełniane są rękami świętego, przy mojej niewielkiej pomocy.
W nielicznych wolnych chwilach lubi latać po górach, a zna nasze okolice jak mało kto. Jest mistrzem zbierania grzybów. Czasami mam wrażenie, że je chyba na węch wyczuwa.
Zawsze wstaje kiedy wszyscy jeszcze śpią. Po cichutku żeby nikogo nie budzić. Wychodzi z chałupy na świat Boży i patrzy. Latem często znajduję go w moich grządkach, szczególnie w niedzielę, kiedy nie wypada włączać żadnych hałasujących maszyn ... tak ci tu trochę powyrywałem te chwaściska, mówi.
Czasami zastanawiam się o czym myśli, ogólnie mało mówi, co nie oznacza że jest milczkiem. Ale to akurat chyba nie wada. Wystarczy że ja gadam i gadam ...

piątek, 16 grudnia 2011

Przedświątecznie

Kryzys minął. Święty wrócił i mimo ciągłego zachmurzenia jakoś tak jaśniej się zrobiło. Pogonił barany, naprawił co się popsuło. Gadamy i gadamy, trzeba łapać wspólne chwile bo za moment znowu zostanę sama. Wracam do formy powoli, jeszcze zatoki mnie gnębią, ale już mam więcej siły, a co najważniejsze chęci do działania. Zimy nadal nie ma i trochę dziwnie bez śniegu w grudniu.

Zmartwiła mnie Mizia, dostała rui i trzeba będzie ją zaprowadzić do Bolka. Dobrze że capek mieszka nie daleko. Mam nadzieję że chociaż Lusia spodziewa się potomstwa. Nadal mam wrażenie że wcale nie znam się na kozach i to mnie martwi. Byłam przekonana że w sierpniu biała miała ruję. Na własne oczy widziałam jak kilkakrotnie koziołek na nią skakał. Pewnie jeszcze dużo będę się musiała nauczyć.

Bardzo dziękuję za Wasze wsparcie. To miło że ktoś czyta i zagląda w tą moja pisaninę. Rado i Inkwizycjo muszę się przyznać, że zastosowałam się do Waszej rady. Wytaszczyliśmy z piwniczki kilka butelek tegorocznego winka. Od ostatniej degustacji nabrało mocy i ranek nie należał do najprzyjemniejszych, ale co tam raz się żyje. Pod stołem w kuchni nabiera jeszcze mocy trunek z dzikiej róży. Może w czasie świąt będzie okazja spróbować.

W domu na górce przygotowania do świąt idą raczej niemrawo. Święty uparł się jak co roku dom przyozdobić lampkami i właśnie balansuje za oknem na drabinie. Pierniczki świąteczne upiekliśmy już dość dawno z Młodym, ale szczerze nie wiem czy coś mi jeszcze chłopaki w puszkach do dekoracji zostawili.

Jola na swoim blogu pokazała śliczne piernikowe domki. I ja kiedyś bawiłam się w budowniczego. Niestety w tym roku z racji choroby nie miałam chęci do ich wykonywania.



Przedstawiam zatem zeszłoroczny piernikowy domek i aniołki  z masy solnej które wylatywały z górki w różne zakątki.


Pozdrawiam Wszystkich i życzę Wam wytchnienia w czasie świątecznej bieganiny.

piątek, 9 grudnia 2011

Wywalam

Blog z założenia miał nie być osobisty, miał być o sielankowym życiu na górce, o kwiatkach, zwierzątkach i itp.  Przepraszam jednak potencjalnego czytelnika bo po prostu muszę gdzieś to z siebie wywalić. Z początkiem jesieni zaczęły nam się nawarstwiać problemy. Najpierw utrata pracy przez świętego, w rzeczy samej nie przejęliśmy się tym bardzo, wszak jest specjalistą w swoim fachu. Poprzednia posada nie była szczytem marzeń. Niestety bardzo się przeliczyliśmy i kilka miesięcy bez dochodów nadwyrężyło nasz budżet. Praca po jakimś czasie się znalazła, obiecywali przysłowiowe "góry złota" a okazało się że firma jest niewypłacalna. Święty przepracował miesiąc za darmo.
Szczerze powiedziawszy już oczyma wyobrazni widziałam jak z satysfakcją spuszczam mojego starego forda z górki po to aby go potem zezłomować na rzecz nowej terenówki ;)

Tuż po wyjezdzie świetego okazało się że syn, do tej pory okaz zdrowia ma poważną, niewyleczalną wadę wzroku. Musi nosić okulary, a dzieci bywają okrutne. Przeżywa w szkole gehennę, a ja wraz z nim. Pakując paczki na Mikołaja dla dzieciaków z klasy miałam ochotę rzucać nimi o ścianę. Do tego wieczne problemy mojej córki i zamartwianie się o wnuka.

Listopad od zawsze jest dla mnie miesiącem chorób więc i w tym roku mnie nie ominęło. Fatalne samopoczucie nie wpływa na szybkie wyzdrowienie. Powinnam leżeć a w moim położeniu nie tak łatwo. Trzeba nosić koszyki z drzewem, zająć się zwierzętami, napompować wody i wykonać multum czynności które wymagają wyjścia na zewnątrz.

Nad ranem święty będzie w domu, do tej pory nadrabiałam miną, gestem ale czuję że się rozsypuję.

Dziwne będą te święta, spędzimy je tylko we trójkę, pierwszy raz bez moich rodziców, drugi bez córki, bez najbliższej rodziny. Dziwnie mi, ale w sumie to i nawet się cieszę. Będzie jak w piosence ... jaki tu spokój .... Może być nawet fajnie.

Ten post dedykuję wszystkim tym których problemy nie omijają. Ja z nadzieją oczekuję nowego roku.

wtorek, 6 grudnia 2011

Goście


Wpadają niezapowiedziane, panoszą się po ogródku, przeglądają kąty i wcale nie jestem zadowolona z tych wizyt. Co więcej nie tak łatwo je wyprosić, są natrętne i ciekawskie. Kiedy wydaje się że już wszystkie przegoniłam nagle okazuje się, że jeszcze dwa są za domem a kilka przy samochodzie. Nie oznacza to że nie lubię tych fajnych zwierząt. Ale gdybym chciała je mieć, kupiłabym swoje.
Nie wiem dlaczego akurat upodobały sobie naszą górkę, mają tyle terenów w koło. Kiedy uda mi się je wyprosić, wchodzą wyżej, zalegają w sadzie i mam wrażenie że patrzą na mnie drwiącym wzrokiem. Jutro też przyjdziemy. 


 Poza tym mam zapalenie oskrzeli, podły nastrój i niech się już skończy ten rok.

piątek, 2 grudnia 2011

Sport dla matki

Wpadamy do szatni. Jak zwykle na ostatnią chwilę. Spoglądam nerwowo na zegarek. Zostało 15 minut. Przy odrobinie szczęścia zdążymy. Czy ktoś z Was ubierał kiedyś ekwipunek hokeisty ? 


Na początek rozbieranie okryć wierzchnich. To najmniejszy problem. Potem ochraniacze. Każdy trzeba przymocować dodatkowo taśmą klejącą. W tym czasie matka też już zaczyna się rozbierać, gorąco mimo że w szatni panuje raczej chłód. Uf ochraniacze ubrane, teraz spodnie, bluza no i łyżwy. Zostało 5 min.


Nawoskowane sznurówki za żadne skarby nie chcą się zaciągać. Udało się, 1 minuta. Czapka, kask, kto poprzestawiał te paski ? Gotowy ....  jeszcze rękawice ... 30 sekund ... wychodzi na lód ... padam zmęczona na ławeczkę ... mój wzrok kieruje się na stojak ... kij ... zapomniał kija, łapię patyka ... lecę ... dziecko robi rozgrzewkę.... czas na kawkę ... odpocznę chwilę w bufecie ... mam dla siebie 45 min.
I nie myślcie że rozbieranie tego wszystkiego jest łatwiejsze ;)
Matka uprawia sport 3 razy w tygodniu. W najbliższym czasie trenerzy obiecują zwiększyć częstotliwość treningów.

niedziela, 27 listopada 2011

Pokręciło

A na górce wszystko się pogmatwało. Cóż życie nie rozpieszcza i nikt nie obiecywał że będzie zawsze fajnie i do przodu ...

Zimy na razie nawet u nas w górskich klimatach nie ma. Chociaż można powiedzieć że w tym roku jestem na nią specjalnie przygotowana. Nowa maszyna do odśnieżania czeka na odpalenie a drzewa mamy tyle co żadnej zimy. Jeżeli nie będzie ogromnych mrozów które w dużej mierze utrudniają mi normalne funkcjonowanie, dam sobie spokojnie radę.

Święty wyjechał i właśnie jego wyjazd spędza mi sen z powiek,  na razie nie ma co wyprzedzać faktów. Będzie co ma być.
 
 Nie ma już z nami Bolusia. Od dłuższego czasu rozważałam możliwość pozbycia się koziołka. Na przełomie stycznia i lutego mam nadzieję na jego śliczne potomstwo. Koziołek mieszka teraz po sąsiedzku. Dziewczyny ze spokojem przyjęły jego odejście, nie było wielkich lamentów i rozpaczy tak jak się spodziewałam. Cały dzień zajmują się przeżuwaniem pachnącego sianka i nawet nie chce im się wychodzić z obórki.
A ja rozważam zakup nowej kózki. W sąsiedztwie gospodarz przywiózł całe stadko. Większość jest na sprzedaż. Mam ogromną ochotę pojechać obejrzeć dziewczyny. Tylko święty przed wyjazdem prosił żebym się na razie powstrzymała z zakupem nowych zwierzaków. Może nie zauważy nowej kozy ?

Wkrótce kolejne święta ... kolejny rok minie ... kolejne małe radości, rozczarowania, doświadczenia, troski i ...życie toczy się dalej ...

poniedziałek, 26 września 2011

Spokojnie

Ależ ta jesień nas rozpuszcza w tym roku :)
Słonecznie i sucho, nawet za sucho.  Kozy wygryzają pozostałości zielonej trawy, niewiele jej zostało. Nie padało od ponad 1,5 miesiąca. Przewrotny klimat mamy, w lipcu słonecznych dni nie zliczyłabym na palcach jednej ręki.

Ostatnio żyję bez pośpiechu. Mogłabym rzec na zwolnionych obrotach. Grzeję się w ciepłych promieniach  razem z kotami i resztą zwierzyńca. Wyciszam się, od wczesnej wiosny do sierpnia byłam na pełnych obrotach, często w stresie. Nacieszyłam się Świętym , który przez ostatnie 5 tygodni jest ze mną. Niestety co dobre szybko się kończy i niedługo znów w drogę ...

Młody trenuje. W sumie męską grę ale nie bardzo ma dryg. Marzeniem matki no i ojca jest oczywiście aby kontynuował, ale jak to będzie, zobaczymy.

A sielsko wiejskie życie na górce toczy się swoim spowolnionym torem.

A to jest Filip. Wyrósł pod bacznym okiem swojej nadopiekuńczej matki. Reszta kociaków ma wspaniałe domy. Niestety trochę mi ich żal,  nie mają tyle wolności co nasze koty. Filip specjalizuje się w łowieniu ptaków. Nie powiem żebym z tego powodu była specjalnie szczęśliwa, ale natury nie da się zmienić.


Kawałek ogródka. Chyba ostatnie dni kwitnących, pierwsze przymrozki tuż, tuż ...





Podreperowana i ocieplona  obórka. Dziewczyny dzień zaczynają od przepychanek. Tłuką się bezrożnymi głowami dosłownie o wszystko. O wiązkę siana, o garnek z przysmakami, których i tak nie zjadają. Raczej są to przyjacielskie przepychanki, tak dla formy i z nudów. Dodatkowo są strasznie wybredne. A powiadają że koza zje wszystko ...






A Luśka mi dziwnie "zczłowieczała". Ostatnio woli towarzystwo człowieka  niż swoich pobratyńców. Przecież nie mogę wszędzie wlec się z kozą. Gdyby jeszcze to jej "zczłowiecznie" było dosłowne i znielubiłaby np. moje kwiatki, krzaczki i powoje, wtedy w zasadzie nic nie stało by na przeszkodzie aby traktowana była na równi z psem czy kotem. Niestety musi zostać tak jak jest i wolność osobistą muszę jej ograniczać.
Dawno temu ( 4 może 5 lat ) na starym blogu napisałam że kiedy osiądę na górce, kupię kozę i będę z nią popijać przedpołudniową kawkę. Wtedy jeszcze nie miałam tak naprawdę planów ani wyjazdu z miasta, ani tym bardziej zakupu kozy. Jak widać, słowa rzucone ot tak, często spełniają się.




Dziękuję za życzenia urodzinowe. Czterdziestka przyszła bezboleśnie ;)

środa, 21 września 2011

Minęło ...

Cóż ... chyba ostatecznie pożegnaliśmy lato. Goście wyjechali. Smutno jakoś i spokojnie się zrobiło. Powoli wchodzę w fazę jesiennego wyciszenia. Na górce zmienia się krajobraz. Coraz więcej czerwieni i żółci. Jeszcze tylko w ogrodzie intensywne fiolety przeplatają się z różowościami.
Zawsze czuję smutek kiedy budzę się w szary, wrześniowy poranek. Góry zasnute mgłą ... nostalgiczne. Z sąsiedzkich kominów unosi się dym. Nasze piece też już przygotowane.
Święty całe lato pracował. Jakoś mi żal, ponieważ remont utknął w okolicach kwietnia. Niestety tego lata nie udało się zbyt wiele zrobić.
Dopiero pod koniec sierpnia Święty znalazł czas żeby pociąć i porąbać drzewo na opał. Teraz dosycha pod wiatą. W lasach sucho, nie ma grzybów. A mnie się marzą rydze na masełku ...

Z oborowego życia ...
Moje małe stadko kóz powiększyło się o jedną kobitkę. Mizia, mleczna trzyletnia koza. Jest z nami od około miesiąca. Poznajemy się powoli. Kózka fajna, przyjacielska, niekiedy humorzasta, zresztą jak wszystkie kozy. Dojenie przyszło mi z łatwością. Jakbym robiła to od lat. Paradoksalnie doiłam pierwszy raz w życiu. Sprawnie poszło, teraz po miesiącu mogę spokojnie nazwać się ekspertką ;) Jak mleko to i przetwory. Eksperymentuję z serami. Myślę że z czasem będą coraz lepsze.

Mizia po pierwszym dojeniu



A Lusia robi nas w balona. Takiego co to nam nad głową od czasu do czasu przelatują ;)




Otóż kilka dni temu zauważyłam że w Lusinych strzykach pojawiło się coś. To coś wcale nie oznacza mleka a bliżej nieokreśloną, lepką, trochę przezroczystą, kleistą substancję. Owe coś najprawdopodobniej jest siarą  czyli mlekiem matki spodziewającej się potomstwa. Natomiast Lusia wcale nie wygląda na ciężarna kozę. Przytyła u nas i owszem ale wydaje mi się że po prostu ją odkarmiliśmy. Pozostaje więc dla mnie zagadką czy kózka faktycznie wkrótce powije potomstwo. Na razie jest pod baczną obserwacją i oczywiście jak na potencjalną ciężarną, rozpuszczam ją do granic możliwości :)

Boluś.  W obecnej chwili pan kozioł, z rozbrykanego wariata stał się statecznym nadzorcą  stada. Jest o wiele spokojniejszy niż jego towarzyszki. Z racji swojej męskości dostał osobny boksik w którym rezyduje. Nie sprawia żadnych kłopotów, no może poza jednym. Bolek śmierdzi. Śmierdzi okropnie.Chcąc podobać się swoim paniom robi różne rzeczy o których pisać tutaj nie będę ponieważ mogłabym potencjalnego czytelnika lekko zniesmaczyć.  Powiedzenie śmierdzi jak cap jest trafione w samo sedno.

Boluś po kąpieli


Dodam jeszcze tylko że w dwa dni po wyszorowaniu kozła, zapach powrócił i to ze zdwojoną siłą.

Wracając do nowych mieszkańców górki to został z nami Filipek. Synek naszej Szczęściary ale ... to już inna historia ...

A jutro ... jutro kończę 40 lat ... jest to chyba dobry czas aby pomyśleć ... o tym czego jeszcze nie zrobiłam, co przeleciało mi przez palce, co powinnam, zrealizować kilka planów ... no i chyba ostatecznie zaakceptować nowego zięcia, czarnego zięcia i mimo ze nie jestem rasistką jakoś ciężko się z tym pogodzić ...

wtorek, 9 sierpnia 2011

Żegnaj Viki.

Czuć już jesień w powietrzu. Wieczory i noce coraz chłodniejsze. Lato przeleciało mi dosłownie jak jedno mgnienie, może jesień będzie dłuższa, cieplejsza, lepsza jakaś. Słyszałam że grzyby pojawiły się w naszych lasach. Przed domem pod sosnami dziś znalazłam pierwsze rydze. Niedługo znowu będę miała dużo czasu i  zacznę chodzić po górach. Czeka na mnie też nowa mleczna kózka.
Coś się kończy i coś zaczyna. Tak naprawdę to były wspaniałe wakacje. Jednak ... mam tyle niepewności w sobie i smutku i żalu. Powoli pakuję walizkę Małego, za kilka dni przyjedzie po niego tata. Wyciągam z zakamarków zaginione zabawki i skarpetki i inne bibeloty. Składam w jednym miejscu. Żeby nie zapomnieć. Czuje że kiedy przyjdzie już ten czas ostateczny zupełnie nie będę miała do tego głowy. Cały czas się zastanawiam co mogłam jeszcze zrobić, gdzie pojechać, co pokazać temu małemu człowieczkowi.Wydawało się że mamy tak wiele czasu a okazało się że jest go malutko. Nie wiedziałam że aż tak bardzo będzie mi zle. Dziecko trudne z problemami, ale tak wiele można z nim zrobić. Dlatego tak ciężko się rozstawać. Pokochałam tego małego szkraba całym sercem. Tak naprawdę dopiero co się poznaliśmy a już trzeba się rozstać. Żegnaj Viki, do zobaczenia za rok ...




czwartek, 14 lipca 2011

Chciałabym napisać ....

I tak bardzo chciałabym napisać że jest pięknie, bo niby jest. Mój gość maleńki wspaniały zajechał z wielkim hukiem, nie stop, wrzaskiem na górkę. Przyzwyczajmy się do siebie i poznajemy i kochamy już chyba a rodzice układają sobie życie, niestety osobno. Jestem okrutna, ale cóż mały człowieczek przestawił mi moje wiejsko - sielskie życie do góry nogami. Dziś zauważyłam że pomidory w foliaku leżą na ziemi. Kilka dni temu Boluś nie sprowadzony na czas z górki w czasie burzy zjadł większość moich z trudem wyhodowanych winorośli i powojników. Auto zjechało samo z górki i gdyby nie sosna ... no nie chcę myśleć. Zle to wyglądało ale święty dał radę naprawić.
Na szczęście łapka się zrosła i Młody dzielnie stawia czoła nowej rzeczywiści, stara się być dobrym wujkiem, nie wiem jak długo starczy mu sił bo kilkanaście razy dziennie obrywa resorakiem.
I tak to wygląda w wielkim skrócie, w sumie bardzo wielkim.
Mały nie tęskni za mamą, nie wspomina o tacie. Czasami jakaś taka żałość mnie ogarnia i smutek wielki smutek.

sobota, 18 czerwca 2011

Przyśpieszone wakacje



Od dwóch tygodni mamy wakacje. Troszeczkę przyśpieszone w tym roku, okupione bólem i nerwami ale było minęło i będzie już tylko lepiej.
6 czerwca pojechałam z synkiem na zajęcia hokejowe na które miał chodzić całe wakacje. Niestety zdarzył się wypadek. Na moje dziecko spadła metalowa bramka przygniatając rękę. Oszczędzę sobie tutaj opisów całej sytuacji, chcemy o tym jak najszybciej zapomnieć.
Łapka w gipsie i pozostanie w nim jeszcze jakiś czas.



Górka na razie odpoczywa od gości. Mam czas pójść na spacer i pogadać z kozami. Pielęgnuję też ogródek warzywny, nareszcie wszystko wyplewione. Pomidory podwiązane, róże przeciw mszycom na czas spryskane. Normalnie jak żadnego roku.



Gromadzimy siano na zimę dla kóz. Ciężka praca za nami i dużo jeszcze nas czeka. Święty kosi kosą ręczną, moim zadaniem jest suszenie i grabienie. Choć szczerze muszę przyznać że czasami mam dość. Łąka położona na stromym zboczu, gdzie chodzenie sprawia trudność a co dopiero kiedy trzeba przerzucać i grabić. Powróciliśmy więc do korzeni :) W ten sposób na tej samej łące zbierali siano (wtedy jeszcze dla krowy), rodzice Świętego.




A dziś rano w koszyku naszej suki, koteczka urodziła 4 śliczne maleństwa. Babcia Skaza cała zdenerwowana towarzyszyła przy porodzie. Nie wiem kto bardziej cierpiał suka czy kotka. W każdym razie obie teraz odpoczywają.

Na wszelkiego rodzaju ewentualne negatywne komentarze na temat rozmnażania kociąt od razu odpowiadam. Ciąża planowana, zamierzona i wyproszona przez znajomych. Na wszystkie kotki czekają już domy z kuwetkami, miseczkami, obróżkami z dzwoneczkami i co tam jeszcze dla malucha potrzeba :) Jedno maleństwo zostaje z nami.  Kocia mama jak tylko dojdzie do siebie zostanie wysterylizowana ponieważ więcej kociaków nam nie potrzeba.



Z ciekawostek wiejskich :) Kiedy kupiłam Bolka sąsiedzi z politowaniem i lekkim uśmiechem skwitowali moje zamiary hodowania kóz. Widziałam też że troszeczkę się ze mnie podśmiewają. W tych stronach koza od dawien - dawna kojarzy się z biedą. Dlatego też ludzie niechętnie trzymają te wspaniałe zwierzęta. Teraz kiedy przejeżdżam drogą prowadzącą do naszego domu uśmiecham się szeroko. Koło rzeki pasą się dwie śliczne kozy ... na razie jeszcze tajemnicą pozostaje czyje one ...

Pozdrawiam Wszystkich pamiętających o mieszkańcach domu na górce :)

sobota, 4 czerwca 2011

Dawno mnie nie było a tu wiosna w pełni, za kilka dni zacznie się kalendarzowe lato. Chociaż lato to mamy już od wielu, wielu dni. Maj minął w szalonym tempie między jednymi gośćmi a drugimi, komunią młodego i pracami typowo ogrodowymi. Dzień za dniem przeleciał i ani się obejrzałam czerwiec w pełnym rozkwicie. Wybuchnął oczywiście całą gamą przepięknych barw. Na rabatkach kwiatowych królują irysy.


I ostróżki


Zaczął się wspaniały czas własnych warzyw o których marzyłam przez całą zimę. Pomidory w foliaku rosną jak szalone - cudowny czas. Oby trwał i trwał ...


A za kilka dni koniec roku szkolnego. Odpoczynek dla synka ale też i dla mnie. Na dwa miesiące zapomnę o przygotowywaniu uroczystości w szkole, zbieraniu składek i wielu, wielu innych czynnościach które muszę wykonać jako aktywny, jedyny członek w "trójce kasowej" :) Jutro jedziemy do kopalni soli. Wiąże się to z tym że na cały dzień muszę zostawić zwierzęta same w domu. Bardzo się denerwuję. Kotka spodziewa się na dniach potomstwa, suka przyzwyczajona do mojej całodziennej obecności i oczywiście kozy które są jak niesforne dzieci. Mam nadzieję że dadzą radę.

Wraz z rozpoczęciem wakacji jak co roku kolejni goście zjadą na górkę. W tym gość jedyny i nadzwyczajny.  Gość któremu będę musiała poświęcić swój cały czas, pewnie bez reszty. Jestem tym faktem bardzo uradowana ale też i pełna niepewności ... jak to będzie ...



sobota, 23 kwietnia 2011

Wesołych Świąt

Nie chciałam  na święta tego niezbyt pięknego wężowego zdjęcia zostawiać.
Pogoda wymarzona, wiosna w pełni, od dwóch dni nawet węże się pochowały. Nowa rodzinka pasie się na zielonej trawce, zasiewy prawie wszystkie już poczynione. Zaczynają pachnieć tarniny i nowy płotek wiklinowy na ukończeniu.
Goście na górkę zawitali, kolejni wkrótce dołączą.
Życzę Wszystkim blogowym gościom Wesołego Alleluja !
Ja zamierzam ten czas spędzić na ile mi możliwości pozwolą na łonie natury, wybiorę się na daleki spacer po górach, wstyd się przyznać jeszcze tej wiosny nie byłam. Latanie po okolicznych górkach się nie liczy ;)
Pozdrawiam cieplutko i bardzo bardzo wiosennie.
Magda


Moje ulubione kaczeńce 


Szczęśliwe kozy 


Lusia w trakcie rozdajania, być może wkrótce pojawi się mleczko. Nie myślcie że umiem doić kozy, uczę się ;)



 Na koniec wiklinowy płotek. Dzieło świętego.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Przebudzenia

Niedługo weekend majowy. Wiele osób zamierza go spędzić na łonie natury. Pierwsze kleszcze pojawiły się u nas już na początku marca. Można sobie z nimi poradzić stosując różnego rodzaju środki zapobiegawcze.
Niestety wraz z wiosną na górkę powrócił kolejny problem. Podpełzają pod same drzwi i wygrzewają na betonie. Jest ich dużo więcej niż w poprzednich latach. Przyznam szczerze że jestem lekko wstrząśnięta. Przed chwilą byłam powiesić pranie i omal na kolejną nie stąpnęłam. Wystarczyły tylko dwa cieplejsze dni.
Uważajcie podczas plenerowych wycieczek szczególnie na terenach podgórskich.


czwartek, 14 kwietnia 2011

Wiosna mi się zepsuła

Zimno, mokro. Nastrój paskudny mam. Dłubiemy ze świętym w chałupie. Za kilka dni najazd gości na Pierwszą Komunię Młodego.
Nie mam czasu posiedzieć tutaj i popisać chociażby o tym ze przybyła do nas dziewczyna, od wczoraj Lusią zwana. Szukałam daleko a znalazłam na sąsiedniej górce, 5 minut drogi samochodem. Na razie moja dziewczynka musi nabrać sił i wyzdrowieć bo bardzo zaniedbana z niej istotka. Do tego prawdziwa dama, subtelna i delikatna, zupełnie inna niż szalony Boluś. Miłość wybuchła po wyciągnięciu Lusi z samochodu. Od tej pory stali się nierozłączni.
Przedstawiam pierwsze zdjęcie kózki kilkanaście minut po przybyciu na nowe miejsce.

Bardzo dziękuję miłym czytelniczkom za odwiedzanie mojego bloga mimo iż tak rzadko się pojawiam. Kiedy zwolnię trochę tępo, wrócę i opiszę wiosnę na górce. Mimo chłodu - jest piękna :)