Myślałam że straciłam bloga bezpowrotnie. Synek namieszał mi w koncie google i szacowny serwis zablokował dostęp. Musiałam się trochę natrudzić żeby odblokować, ale jak widać udało się.
Na górce od kilkunastu dni "trzaskające" mrozy. W zeszłym tygodniu temperatury nocne dochodziły do 35 stopni na minusie, zresztą w dzień było niewiele mniej. Obecnie nadal mrozno i nie zanosi się w najbliższym czasie na poprawę. Piece huczą od rana do wieczora, spalanie drzewa wzrosło o 200 %, serdecznie mam dość i mogłaby zima odpuścić. Auto odpalam z różnym skutkiem, czasem jadę, czasem stoję. Aktualnie jeżdżę co zaliczam na duży plus i mam nadzieję że tak zostanie.
Mieliśmy też chwilę grozy z zamarzającymi rurami, na szczęście sytuacja została opanowana.
Mizia żyje i żyć będzie. 10 dni po porodzie stanęła na nogi, chociaż muszę przyznać że kilka razy sytuacja wyglądała beznadziejnie. W ostatnich dniach sama podawałam jej kilka razy dziennie kroplówki i antybiotyk. Weterynarze w zasadzie spisali ją już na straty. Podjęłam decyzję o skróceniu jej cierpienia. W dzień kiedy miało to nastąpić Mizia wstała, zaczęła jeść i powolutku chodzić. Czuła ? ... być może ... W tej chwili rekonwalescentka czuje się bardzo dobrze i tylko zapadnięte boki świadczą o tym ile przeszła w ostatnim czasie.Niestety nie chciała pozować do zdjęcia. Lansuje się za to gruba Luśka.
U Luśki sytuacja bez zmian, pękata jak beczka i na razie nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Nadal uskuteczniam nocne spacery do obory, tym razem obserwując ciężarną Lusię. Nie przewiduję u niej żadnych problemów z porodem, natomiast mrozy spędzają mi sen z powiek. Mam nadzieję że przyszła matka jeszcze trochę poczeka a maluchy przyjdą na świat, kiedy się chociaż trochę ociepli.
Kilka dni po stracie białasków póznym popołudniem zadzwonił telefon. Znajoma powiedziała że jest koza,od razu pomyślała o mnie, czy nie chciałabym jej wziąść. Właściciel chciał się jej szybko pozbyć, najlepiej już w tej chwili. Nie miałam czasu na zastanawianie się. Powiedziałam że pojadę zobaczyć kózkę wieczorem jak wrócę z treningu z synem. Tak też się stało. Póznym wieczorem razem ze znajomą odwiedziłam gospodarstwo człowieka który posiadał zwierzę.
Oszczędzę Wam szczegółów tego co zobaczyłam w oborze. W małych pomieszczeniach w gnoju i ogromnym smrodzie stało wiele zwierząt. Był tam koń, krowa, duże stado baranów i nie wiem co jeszcze. Przeprowadził mnie przez pierwsze pomieszczenie, w drugim za drzwiami na półmetrowym postronku przywiązana do ściany stała mała kózka na trzęsących nóżkach. Nieopodal leżało martwe kozle. Obok na takim samym postronku stał koziołek. Przyznam się że ten widok mnie poraził. W mgnieniu oka podjęłam decyzję, zabieram kozę. Próbowałam wyciągnąć od chłopa kiedy koza urodziła i dlaczego kozle jest martwe, ale gubił się w wypowiedziach i nie umiał odpowiedzieć. Pytałam dlaczego chce się pozbyć kozy, mętnie tłumaczył że trzeba doić, a on nie będzie tego robił. No masakra jakaś.
Szkoda mi było pozostawić koziołka ale niestety ze względu na dobro Mizi, która nie może mieć więcej dzieci, nie zdecydowałam się. Nie obejrzałam też dobrze kózki ponieważ w oborze panował półmrok.
Po dotarciu do domu dopiero naszły mnie refleksje. Przecież ta kózka może być chora ... Lusia spodziewa się potomstwa, Mizia dopiero powoli dochodzi do siebie, a ja wlokę do nich kozę o której nic nie wiem z paskudnych warunków, gdzie nie dziwne by było, że mogą panować jakieś choroby. Cóż ... stało się, to była szybka akcja i znowu wpakowałam się w problemy.
Umieściłam maleństwo w boksie po Bolku. W myślach karcąc się za mało rozumu, dopiero obiecywałam sobie, że koniec z kozami niewiadomego pochodzenia. Jeżeli przybędzie do nas nowa kózka ma być młodym okazem zdrowia, z nienaganną przeszłością. Tak miało być, stało się zupełnie odwrotnie. Znalazłam się w posiadaniu brudnego, chudego zwierzęcia.
Poszłam do domu po garnuszek na mleko. Wymię kózki było gorące i twarde, wiadomo że natychmiast trzeba ja wydoić. Zwierzę stało spokojnie i poddawało się temu zabiegowi z widoczną ulgą. Wiedziałam że na pewno sprawiam jej wiele bólu, w wymionach utworzyły się już zgrubienia od nadmiaru mleka. Było koloru mocno różowego i pływało w nim dużo skrzepów. Byłam przerażona. Po wydojeniu nakarmiłam kózkę ciesząc się z jej dobrego apetytu i pocieszając w duchu, może nie będzie tak zle.
Na drugi dzień rano mleko nadal było różowe. Podjęłam decyzję o wezwaniu weterynarza. Przyjechał, obejrzał wymię i podał dawkę antybiotyku bezpośrednio do strzyków. Następne dawki podawałam sama przez kilka dni.
Kózka jest u nas już ponad tydzień. Okazało się, że najprawdopodobniej jest zdrowa. Miła, spokojna i kochana. Doję ją 2 razy dziennie. Na razie nie korzystam z mleka i z żalem wylewam. Weterynarz przekonywał mnie że po tygodniu od podania antybiotyku można już je pić. Zastanawiam się jednak nad przebadaniem mleka lub krwi, odrobaczyłam ją, sprawdziłam sierść pod kątem pasożytów. Wygląda na to że wszystko jest w porządku. Jednak mam obawy.
Tak sobie myślę ... brakło kilku dni. Białaski miały by zastępczą mamę z wymionami pełnymi mleka i być może żyły do dziś ...
Masz dobre serce,ja tez nie rozumiem dlaczego ludzie tak żle traktują zwierzęta...szkoda mi Twoich małych kózek....
OdpowiedzUsuń....ja zawsze sobie powtarzam,że trzeba coś stracić aby zyskać...pozdrawiam serdecznie:)
Kto ma miękkie serce, musi mieć twardy tyłek, jest takie porzekadło. Niby coś w tym jest ...
UsuńDziękuję za odwiedziny na blogu.
Pozdrawiam ciepło
pięknie uczyniłaś zabierając kózkę do domu. Z pewnością odwdzięczy się Wam z nawiązką. :-) pozdrowienia i czekamy na dalsze wieści o nowej mieszkance obórki :-)
OdpowiedzUsuńA wiesz ... tak mi się wydaje że na dzień dzisiejszy pewnie przytargałabym do domu każdą napotkaną kozę. Dobrze że tak często ich nie spotykam ;)
UsuńPozdrawiam serecznie
Magda, jak się ciesze, że wszystko w porządku, takie obrazki niestety są częste. Myśle, że ja zrobiłabym tak samo, to biedne zwierze, pewnie zostałoby zabite, "bo nie chce się nikomu jej doić". Nasza Gala też była wzięta z gospodarstwa, gdzie było dużo kóz i jest zdrowa, wiesz, myślę, że ta kózka odwdzięczy Ci się za tą decyzje. Trzymam kciuki za wykoźlenie i czekamy razem, bo nasza Hrabianka, też już tuż, tuż.
OdpowiedzUsuńJolu ja jestem o tym przekonana że zrobiłabyś dokładnie tak samo jak ja :)
UsuńMagda i jeszcze dodam, że strasznie sie ciesze, że jednak jest ten blog :)
OdpowiedzUsuńMnie też kamień z serca spadł ...
UsuńŚciskam
Niesamowita jest wola życia! Myślałam, że Mizia nie da rady ...
OdpowiedzUsuńZapalenie wymienia i krew w mleku miną szybko. Kózka bardzo fajna, będzie jej dobrze u Was!
Madziu już minęło, wszystko jest w porządku. Tylko niech już się odrobinę cieplej zrobi.
UsuńŚciskam
tak sobie myślę... dwa życia... za dwa życia, bo i Mizia i nowa kózka przetrwały, kto wie co by się stało z nową gdyby została w tych strasznych warunkach... P.S myślałaś o zgłoszeniu tego gdzieś?
OdpowiedzUsuńAradhel no właśnie myślałam ale na myśleniu się tylko skończy.
UsuńKiedyś na początku kiedy tu zamieszkałam zgłosiłam pewną sprawę. Sama miałam z tego powodu duże nieprzyjemności.
Tu jest mała społeczność i panuje ciche przyzwolenie na pewne sprawy.
Nauczyłam się już nie mieszać. Jest to trochę wbrew mojej naturze ale ... chcę tu jeszcze pomieszkać jakiś czas ;)
Dziękuję za odwiedziny na blogu.
Pozdrawiam
Najważniejsze, że minęło Ci zwątpienie i myśli o zaprzestaniu hodowli!!! Jakkolwiek szkoda, że ten telefon zadźwięczał kilka dni za późno. Los jest bytem pokrętnym i niezrozumiałym...
OdpowiedzUsuńPzdr.
Minęło, minęło zwątpienie uleciało już dawno, natomiast zadziwiające są koleje losu. Może tak kózka miała przybyć wcześniej ... ?
UsuńTrzymajcie się cieplutko
Fajnie, że znów jesteś. Cieszę się, że Mizia poradziła sobie. Jesteś cudowną kobietą. Też najpierw wzięłabym kózkę do siebie, a potem myślała. Myślę, że będziesz z niej miała pociechę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWitaj Rogata Owco na moim blogu.
UsuńDziękuję za odwiedziny, wsparcie na duchu i miłe słowa.
Też się cieszę że znowu jestem :)
Czytałam u Joli że Twoja mała owieczka już biega po domu. Chyba to ta która urodziła się słaba, mniej więcej w tym samym czasie co białaski? Gratuluję ogromnie że się udało.
Pozdrawiam ciepło
Dobrze że wróciłaś myślałam, że już nic nie napiszesz na blogu po ostatnich przejściach. Kózka dojdzie do siebie a Lusia na pewno doczeka wykotu przy mniejszym mrozie. trzymam za ciebie gorąco kciuki i oczywiście pozdrowię paulusa :)
OdpowiedzUsuńMagdo, jesteś wielka!
OdpowiedzUsuńWiedziałam, dowiedziałam się swoimi kanałami ;-)) bo nie mogłam w spokoju usiedzieć...;-) Tak miało być...
kocham Cię ;-)))
dobrze zrobiłaś, mimo późniejszych wątpliwości. Uratowałaś życie tej kózce.
OdpowiedzUsuńMagdo wspaniała z Ciebie dziewczyna ,a kózka na pewno będzie u Ciebie bardzo szczęśliwa.Czekam na dalsze jej losy.Wspaniałego masz bloga.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń