poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rozczarowanie

Wczoraj stan jednego z maluchów znacznie się pogorszył. Wiedziałam że niedługo nastąpi to co nieuniknione. Nie mogłam na to patrzeć.
Wyniosłam go do obórki. Powinien być tam od początku. Położyłam na sianku obok matki, która też już prawie nie wstaje. Podniosła głowę i patrzyła na niego. Podeszła Lusia. Obie obserwowały kozlaczka.


Drugi maluch dzisiaj  nie chce już pić przez smoczek. Nie ma odruchu ssania. Chyba trzeba się poddać. Najgorsza jest bezsilność. Może powinnam go znowu dać pod kroplówkę. Pędzić do weterynarza. Znowu pewnie na krótko wrócą mi siły. Nie wiem co zrobię ...

Tyle wysiłku to wszystko kosztowało. Nieprzespanych nocy, nerwów, nadziei i może nie wypada o tym pisać, ale finansów. Cały trud na marne. Odniosłam porażkę. Najpewniej jeszcze będę musiała patrzeć jak powoli zdycha koza.

Jestem przerażona bo Lusia robi wymię, pojawiły się dość wyrazne doły głodowe, to znak że wkrótce  zacznie się  poród. Jeżeli i teraz coś pójdzie nie tak ...

Do tej pory nie miałam  problemów z żadną swoją kozą. Boluś wychował się bezproblemowo. Jako że był pierwszy u nas rozpuszczałam go bardzo. Potem kupiłam Luśkę. Była w opłakanym stanie. Tylko skóra i kości, brak sierści, choroby skóry. Wyciągnęłam ją z tego, odkarmiłam i było w porządku. Jako ostatnia przybyła Mizia i radość że jest mleko. Kozy polubiły się i zaakceptowały. Pasły razem na łące, a ja byłam szczęśliwa że spełniło się moje marzenie. Dużo radości sprawiało też dojenie, kozie mleko i sery. Była też rozterka czy Boluś jest płodny i czy kozy będą miały młode. Okazało się że capek nie zawiódł. Z nadzieją oczekiwałam porodów. Chciałam powiększyć moje małe stadko. Liczyłam też że będę miała dwie mleczne kozy. Cieszyły mnie powiększające się brzuchy przyszłych mam i kopiące w ich brzuchach maluchy.

Nic nie zostało z tej radości. Rozterki że popełniłam błąd, żal i rozpacz kiedy się patrzy na umierające zwierzęta.

niedziela, 22 stycznia 2012

Kryzys za kryzysem

W sobotę rano Mizia przechodziła poważny kryzys. Myślałam że stracimy kozuchę. Wezwany weterynarz podał jej kroplówkę i wapno. Powiedział że nic więcej zrobić nie może. Wieczorem koza zaczęła się dusić, leciała jej piana z mordki, wyła, widok straszny. Miała objawy wzdęcia, lekarz tego nie rozpoznał. Wlaliśmy w nią ze świętym pól litra wody z drożdżami. Podobno taka mikstura pomaga na wzdęcia. Ponieważ do 1 w nocy nie było poprawy zdecydowałam się upuścić gazy z żołądka. Wsadziłam jej kawałek węża ogrodowego do pyska, głęboko do przełyku. Zabieg się udał i Mizia zaczęła przeżuwać. Kamień z serca.

Niestety stan kozuchy nie poprawił się na tyle, abym mogła odetchnąć z ulgą. Mało je, troszeczkę chodzi ale ogólnie wydaje mi się że poprawa jest nikła i koza cały czas cierpi. Wygląda jakby nie bardzo wiedziała co się z nią dzieje. Popadła w letarg. Przykro patrzeć na takie cierpnie.

Dodatkowo problem zaczyna się z Lusią, która ma rodzić z ok 3 tygodnie. Również straciła apetyt. Jedynie poskubuje siano. Wszystkie smakołyki które pochłaniała w mgnieniu oka do tej pory, zostają w garnku. Nie chce owsa ani warzyw. Zastanawiam się czy jest przestraszona tym co działo się z Mizią, a może moje kozy zapadły na jakąś dziwną chorobę której nie może rozpoznać weterynarz.

Grzebię w internecie. Wysyłam maile do hodowców z prośbą o rozpoznanie.

Zastanawiam się nad sensem dalszej hodowli. Targają mną wątpliwości i nie wiem co dalej.

Kozlęta są bardzo słabe. Przed wczoraj oba już stały na nóżkach. Niestety z każdą godziną ich stan się zmienia. Wczoraj wyraznie osłabły. Całą noc płakały i płaczą do tej pory. Karmię  butelką co kilka godzin. Piją mleko dla cieląt. Nie mam pewności co dalej będzie. Raz jeden przechodzi kryzys, raz drugi. Na dzień dzisiejszy słabszy jest kozlak,  który w pierwszym dniu był silniejszy. U jednego z maluchów od początku występowała biegunka, w tej chwili sytuacja się unormowała. Jednak mam wrażenie że oba kozlątka cierpią na bóle brzuszków. Przed każdym wypróżnieniem płaczą. Płaczą też kiedy robią siku. Nauczyłam się już jak funkcjonują. Przy wypróżnianiu masuję im odbyty, na siku podnoszę do góry żeby się nie oblewały. Mamy rytm dnia. Między 6-8 rano butelka, siku, kupa, spanie masowanie, butelka, siku, kupa i tak cały dzień. Zupełnie podobnie jak przy ludzkim dziecku. Próbuję je rozruszać. Masuję nóżki, podnoszę. Widzę że lubią kiedy je dotykam. Wtedy wyraznie się uspokajają. Zużywam ogromne ilości papierowych ręczników i chusteczek dla niemowląt. Czuje niepokój zostawiając je w domu na kilka godzin bo nie wiem co zastanę po powrocie. To trochę takie nienaturalne. Nie mogę ich jednak wynieść do obory ponieważ są jeszcze zbyt słabe. Mogłyby się wychłodzić w nocy. W sobotę święty przygotował dla nich boksik po Bolku. Mają przygotowane miejsce i mam nadzieję że za jakiś czas będę mogła je przenieść.

Mizia całkowicie straciła mleko,  problemy zaczęły się kiedy przestałam im podawać drogocenną siarę. Nie było tego wiele, czasami kilkanaście kropli, czasami 10 ml. Widocznie wystarczało aby w miarę funkcjonowały. Skończyła się siara, zaczęły się problemy.

Maluchy są pod opieką weterynarza. Dostały wapno, kroplówki na wzmocnienie, selen. Nie zliczę już ile wykonałam telefonów do tego lekarza. Jak widzę że któryś z maluchów słabnie, wsiadam w auto i jadę do gabinetu. 

Wczoraj minął tydzień odkąd koza zaczęła cierpieć i  zaczął się poród którego tragiczny finał rozegrał się w środę. Jestem zmęczona. Walczę, ale mam się ochotę poddać. Tak bardzo chciałabym aby przeżyły. Jeden z maluchów ma bezwładną nóżkę. Najprawdopodobniej jest to ta, za którą był wyciagany podczas porodu.

Kozlątka jak wszystkie kozy lubią być wyżej niż inni. Dlatego upodobały sobie półeczkę na którą potrafiły już wpełznąć. To były szczęśliwe chwile. Miałam wtedy przekonanie że idzie ku lepszemu i uda nam się. Dzisiaj już nie pełzają. Płaczą i są osłabione. Znowu czeka mnie wizyta u weterynarza.


Znana jest mi już płeć maleństw, ciekawe czy zgadniecie ? lekarz się pomylił, dziwne to dla mnie. Chociaż po tym wszystkim nie powinno mnie już nic zdziwić.



czwartek, 19 stycznia 2012

Tli się tli ...

Nie dokończyłam poprzedniego posta, ale to już historia. Liczy się to co teraz, nie będę na razie pisać o tym wszystkim. Praktycznie 4 doby bez snu lub po 2, 3 godziny.
Mizia zaczęła poród w niedzielę w nocy. Żaden z weterynarzy jednak go nie rozpoznał. Potrzebne było cesarskie cięcie, którego nikt nie wykonał. Rodziła 4 dni. Skończyła wczoraj o godzinie 14. Bilans. Popękana macica. W oborze jak w rzezni. Ból i krzyk rozrywanego zwierzęcia.
4 dni prosiłam weterynarzy o pomoc dla mojej kozy. Nie otrzymałam jej, pomimo że wzywani byli kilkakrotnie, już nie pamiętam ile razy obmacywali i nikt jej nie chciał pomóc.

To było chyba najbardziej traumatyczne doznanie w moim całym życiu.

Jakimś cudem młode przeżyły. Choć nikt nie dawał im szansy. Nawet weterynarz który je wyrywał z kozy. Po chwili zauważyłam tlące się życie, które tli się nadal.
Do dzisiejszego popołudnia nie wiedziałam czy Mizia będzie zyć. Stał się kolejny cud. Wstała i zaczęła jeść. Niestety nie ma mleka, odrzuciła maluchy a ja zostałam kozią mamą. Nie lada wyzwanie mam teraz. Na razie walczymy o życie. Wierzę jednak że skoro żyją a nie powinny, dostały szansę i ją wykorzystają przy mojej pomocy.

Zupełnie niespodziewanie zostałam kozią mamą. Nie jest łatwo o nie ...




poniedziałek, 16 stycznia 2012

O...

Miało być o śniegowym bałwanie i Trzech Królach oraz o degustacji, a będzie o ...  w telegraficznym skrócie.

Cofamy się do 14 grudnia. Wtedy to wchodząc do koziej obórki spostrzegłam dużą bulę zwisającą z narządów rodnych mojej kozy Mizi.
Przerażenie w oczach. Dzwonię do weterynarza (niby mojego zaufanego, ale o tym pózniej). Niestety jego żona utrudnia mi kontakt. Suma, sumarum kontaktu brak. Wracam do koziarni. Po buli ślad zniknął. Pozostaję w nieświadomości. Nie dociekam. Szukam martwego płodu. Brak.
Potem informacja. Pani koza najprawdopodobniej poroniła. Ok. Łykam łzy. Przechodzę do porządku dziennego. Koza zdrowa. Apetyt dopisuje. Nic się nie dzieje. Żal. Nie będzie kozlaczka, nie będzie mleczka i serków. Cóż. Może Luśka ...

Mija dzień za dniem, przyglądam się kozie. Czuję wyrazne ruchy. Zwidy ?, omamy mam? , trawienie ?. Biję się z myślami.

Mijają kolejne dni. Brzuch wariuje. Będzie co ma być. Pod koniec miesiąca miałam się przekonać. Bacznie obserwuje kozę.

W międzyczasie przychodzi zima. Taka jak to w naszych górach. Sypie i sypie i sypie. Odśnieżam i odśnieżam. Maszyna okazała się może i dobra, ale nie na moje pagóry. Zostaje stara dobra łopata.

Czwartek chyba to był, ranek wczesny. Wchodzę do obórki jak co dzień. Śniadanie niosę. Miśce wisi znowu znajoma bula. Tym razem większa. Nie dzwonię już. Łapie aparat i pstrykam szybko fotkę. A nóż znowu się zniknie ?

Jadę do weta. Proszę pana co to jest ? To jest, to jest ... no ta pochwa kozia, wyszła. Trzeba szyć. Szyć ok. Znaczy moja koza w ciąży jest ? no pewnie tak, myślę sobie ... Znawca tematu pyta ? kiedy termin ?. Mówię że już za chwilę, tydzień, może dwa. Zastanawia się ... może nie trzeba szyć ? ja ... no nie wiem. Znawca. Trzeba będzie przeciąć. No tak przeciąć. I siedzieć w obórce od rana do nocy. Nie da się fizycznie, nie da. Nie szyjemy. W końcu wkrótce poród ...Przed wyjściem wymogłam obietnicę. Przyjedzie pan jak będzie potrzeba. Bo wiadomo, że znawca bez potrzeby nie jezdzi. Przyjadę. Nawet w nocy o 12 ? i o 4 rano też ? oczywiście zapewnił. Uspokojona wychodzę. Dodam jeszcze tylko że znawca ma do mnie "całe" 10 km.

Wracam do domu. Bula bawi się ze mną w chowanego. Pojawiam się i znikam.

 A snieg sypie i sypie, a ja odśnieżam i odśnieżam ... cdn.

środa, 4 stycznia 2012

Noworoczne nie postanowienia

Znowu miałam przerwę w pisaniu. Nowy rok się zaczął bez szału. Spokojnie i bez fajerwerków. Mam nadzieję że kolejne miesiące będą właśnie takie. Nie podejmowałam żadnych postanowień noworocznych, chyba tylko poza jednym. Postanowiliśmy, a może w sumie ja postanowiłam formalnie zalegalizować związek ze świętym. W naszym dziwnym kraju tak po prostu trzeba. Nie daje się przeżyć życia razem, ale osobno. Miałam nadzieję że nasze państwo wzorem innych w końcu zalegalizuje konkubinat. Mogę się niestety nie doczekać. Tak więc zostanę żoną, jakkolwiek by to nie brzmiało. Nazwisko zmienię, ot i chyba tyle ze zmian. Może jeszcze na tę okoliczność święty jako świeżo upieczony małżonek kilka dni wolnego sobie zrobi.

A właściwie dlaczego święty jest święty ? a no dlatego, że wytrzymał ze mną już bez mała prawie 13 lat. A wytrzymać ze mną ciężko. Jest spokojny i cierpliwy i wyraznie darzy mnie wielkim uczuciem i nie jest to lubienie. Święty ma złote ręce i wielkie serce, które kiedyś mi podarował. Spełnia moje szalone pomysły i nawet jak coś się  nie da, to da się. Święty jest pracoholikiem. Wraca z pracy zarobkowej i w zasadzie od razu wskakuje w swoje domowe robocze ubranka. Nie usiedzi na tyłku kilku minut. Remont naszej chałupy przeprowadza sam, nigdy do niczego nie wzywaliśmy żadnego specjalisty. Robi za elektryka, hydraulika, murarza, cieślę, drwala, przy okazji mechanika samochodowego itp. nawet w ostatnim czasie nauczył się kozę doić, tak sam z siebie. Najwięcej boi się moich pomysłów budowlano - remontowych. Bo co tu dużo gadać, mam ich wiele i wypełniane są rękami świętego, przy mojej niewielkiej pomocy.
W nielicznych wolnych chwilach lubi latać po górach, a zna nasze okolice jak mało kto. Jest mistrzem zbierania grzybów. Czasami mam wrażenie, że je chyba na węch wyczuwa.
Zawsze wstaje kiedy wszyscy jeszcze śpią. Po cichutku żeby nikogo nie budzić. Wychodzi z chałupy na świat Boży i patrzy. Latem często znajduję go w moich grządkach, szczególnie w niedzielę, kiedy nie wypada włączać żadnych hałasujących maszyn ... tak ci tu trochę powyrywałem te chwaściska, mówi.
Czasami zastanawiam się o czym myśli, ogólnie mało mówi, co nie oznacza że jest milczkiem. Ale to akurat chyba nie wada. Wystarczy że ja gadam i gadam ...