piątek, 28 grudnia 2012

Bez tytułu

Otworzyłam drzwi. Weszłam do niewielkiej sali. Na dwóch ścianach lustra ...  już tu kiedyś byłam ... ? Ostre światło jarzeniówek. W kącie na krześle siedzi kobieta w średnim wieku. Mocny makijaż, długie jasne włosy opadające na plecy, loki wijące się po ramionach. Mimo swoich lat jest bardzo ładna. Gdzieś kiedyś ją widziałam ... w tle muzyka, gra cicho. Kobiecy gwar, cała sala wypełniona dziewczynami, najwięcej jest młodych, ładne i zupełnie przeciętne, szczupłe i takie sobie. Przebierają się. Będą ćwiczyć .... ? Jedna ciągnie mnie z rękę. Przebieraj się ... nie mam w co. Pożyczę Ci spódnicę ...  zakładam czerwoną długą kieckę. Dziwnie się czuję w obcym ciuchu. Druga daje mi chustkę. Brzęczą dzwonki ...
One tutaj ćwiczą, zaczynam sobie przypominać kobietę, kim jest. Ma znudzony wyraz twarzy. Z dezaprobatą patrzy na dziewczyny. Klaszcze w dłonie. Robi głośniej muzykę ... tańczcie ! rozkazuje. Ta którą wskażę siada na ławkę ... no tak ... zawsze była ostrą instruktorką.
Jest mało miejsca, dziewczyny wpadają na siebie. Spoglądam ukradkiem w lustro, mój taniec pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze siadają na ławkę. Nie chcę odpaść, więc tańczę. Znajome rytmy ... idzie mi coraz lepiej, zaczynam czuć muzykę. Wiruję w jej rytmie. Napięcie opada. Nie widzę tłumu obok. Czuję się szczęśliwa. Blondyna nie ma już takiej surowej twarzy. Spogląda na mnie lecz widzę, że nie jest zadowolona. Wskazuje ręką ... na mnie .... ? nie, na szczęście nie. Odpada dziewczyna z grzywką, rzuca przekleństwo i siada na ławce. Zostajemy we trzy. Nie widzę tych pozostałych. Melodia mnie porywa i tańczę ... tańczę ... jestem szczęśliwa, nie widzę już luster. Chusta nareszcie się słucha i dzwoni pięknie w rytm melodii ....

...  wstawaj ! słyszę jak przez mgłę ... otwieram oczy. Mrok pokoju. Która godzina ? ósma, już ósma ! Siedzę przy kuchennym stole, popijam łyk pachnącej kawy. Za oknem mgła, ciemny poranek, ptaki wyjadają słonecznik z karmnika, przyleciała sójka ... jaka ładna ...

Nie widać lasu. Góry przysłania mgła. Taki mroczny dzień.
Rozrabiam zaprawę. Zanurzam w niej ręce i zaczynam smarować ściany. Ręce wędrują do góry. Bolą mnie trochę ale to smarowanie sprawia mi przyjemność. Na ścianie powstaje obraz .... 

wtorek, 25 grudnia 2012

Półmetek

Kochani i jak Wam mijają Święta ?
Ja się cieszę że to już półmetek i po jutrze normalny dzień. Rozpasanie, lenistwo i łasuchowanie to jednak nie dla mnie. Spokojnie u nas. Kontakt mamy stały z rodzinką  telefoniczny. Do południa ja nadawałam, po południu rozdzwonił się telefon świętego. Tak się złożyło że nasze rodziny porozrzucane są po całej Polsce i świecie. Nie ma możliwości nigdy spotkać się przy jednym stole. Cóż takie teraz dziwne czasy nastały.

Chłopcy pojechali się rozruszać na lodowisko, a ja leniuch nad leniuchy nie zdecydowałam się dzisiaj na wychodzenie. Sączę kawkę, zjadam dwudziestego piernika zagryzając śledzikiem i nadaję z oblodzonej, cały czas jeszcze mocno zasypanej górki. Słyszałam że na nizinach jest już po zimie a nawet wiosennie się zrobiło. U nas w dzień lekko temperatura dodatnia jednak nie ma szans z szybkie stopienie śniegu.
Myślę że Nowy Rok też powitamy w bieli.

Tyle już było życzeń na blogach. Przed Świętami przygnębiła mnie tęsknota z córką, wnuczkiem i rodzicami. Dzisiaj czuję się znacznie lepiej. Życzę Wam zatem Kochani spokojnych Świąt z najbliższymi.

Naszej pannie zielonej w tym roku brak stabilności w pionie ale co tam, ważne że jest ...


Stroik nad kuchennym stołem nie jest tym wymarzonym, trochę krzywy ...


A szopka nadal nie odnowiona jak co roku ...


.... sernik oklapł jeszcze przed wyciągnięciem z pieca, to wszystko szczegóły ... i tak święta są fajne ...

pozdrowienia z górki

piątek, 21 grudnia 2012

Nie tak


Kolejne święta bez nich ... smutek mnie ogarnął i tak mi nijako. Tak bardzo bym chciała usłyszeć babsiu, babsiu ! Pocieszam się że za pół roku znowu będą wakacje ... 

wtorek, 18 grudnia 2012

Nadal tyły i pyły

Wyłaniam się powoli z brudu i pyłu. Nie wszystko co zaplanowane zrobione ( jak zawsze zresztą ). Trzech rządków płytek co to miały być tylko położone w trzy godziny nadal nie ma i zapewne będą dopiero po świętach, ale co tam. Trzy ściany wyczyszczone i zafugowane ( była zabawa ). Ławka kuchenna prawie skończona, zbudowała się w dwie godzinki w zadymce śnieżnej. Co prawda nie ma jeszcze oparcia i ludowych kwiatków ale i tak cieszy jak nie wiem co. Za to o niebo lepiej wygląda od krzeseł z lat osiemdziesiątych na które już patrzeć nie mogłam. Nowy stół z desek też będzie ... kiedyś. Święty skoczył jeszcze na chwilkę do stolicy żeby i tam dokończyć co zaczął, przy dobrych wiatrach wyrobi się i wróci kiedy świąteczny czas nastanie.


A ja tylko trochę te pyły poomiatam pod jego nieobecność, wypiorę z 10 pralek prania, ubiję karpia którego wcześniej złowię/zakupię ? i załatwię jakąś choinkę.


A tak poważnie Kochani Czytelnicy nie mam szans wyrobić się z tym wszystkim do poniedziałku, ale wcale się tym nie przejmuję. Bo czy ja muszę koniecznie upiec te wszystkie placki i mięsiwa, wcale nie muszę. Czy sterylny dom jest sprawą życia i śmierci w czasie świąt, wcale nie jest. I tym optymistycznym akcentem kończę tego szybkiego posta.



Jeszcze tylko podziękowania. Wszystkim czytelnikom bloga którzy zostawili komentarze pod poprzednim wpisem serdecznie dziękuję za ciepłe słowa, podtrzymywanie na duchu i za to że jesteście. Przepraszam że nie odpisałam z braku czasu i głowy która buja w obłokach.


Szczególne podziękowania dla Joli z Jolinkowa za wspaniałą inspirację. To właśnie dzięki Joli i jej przepięknemu domowi zdecydowałam się na odkrycie bali u nas i najprawdopodobniej będziemy kontynuować prace dalej. Mam nadzieję że wkrótce wróci do nas i znowu będziemy się zachwycać jej wspaniałymi opowieściami.



Zbliża się półrocze, w szkole poszaleli. Młody się nie wyrabia, średnia 4,5, chce podnieść poprzeczkę więc całe popołudnia spędzamy przy książkach, pracach plastycznych, technicznych itp. itd. Często szczerze powiedziawszy głupich i niepotrzebnych "zjadaczach" czasu.



Wrzucam jeszcze kilka roboczych zdjęć i znikam.


  

sobota, 8 grudnia 2012

Wszyscy się cieszą ...


Wszyscy cieszą się z nadejścia zimy. Na blogach świątecznie biało i czerwono od ozdób a u mnie klęska wczesnej zimy. Nie mogę się pozbierać. Listopad był w tym roku wyjątkowo ciepły, temperatura średnio wynosiła 10 stopni na plusie. Jakoś nie spodziewałam się tak szybkiego ataku zimy i to zimy w tym mroznym wydaniu. Od tygodnia nocami temperatura spada grubo ponad 10 stopni na minusie, w dzień nie wiele cieplej. Przez remonty rozszczelniliśmy chałupę i teraz wieje po kątach. Tu dziura, tam dziurka, tu skute, w rezultacie piece idą przez cały dzień pełną parą a wieczorem szybko się wychładza.
I w zasadzie gdybym miała tylko takie problemy to by było nawet niezle, ale o innych sprawach nie chcę pisać na blogu więc pominę milczeniem.

Zasypało nas śniegiem, auto pod górką zostawiam, zaliczyłam też pierwszy poślizg który wyrzucił mnie na barierkę. Szczęście że była, inaczej wylądowałabym w rzece. To wszystko przez ten zimowy atak, nie byłam przygotowana na takie oblodzenie. Auto coś tam się porysowało ale już dawno przestałam zwracać uwagę na rysy, otarcia i korozje. Jeszcze mi tyłek wozi ale myślę że to są ostatnie tchnienia. Prędzej czy pózniej zostaniemy postawieni przed faktem zaciągnięcia kredytu na nowe - stare auto.

Świąt na razie u nas nie ma, nie czuję i już. Mam nadzieje że się zerwę może w ostatnim tygodniu przed i nadrobię zaległości a jeżeli się nie uda to chociaż potraw świątecznych nagotuję, pierników i strucli napiekę. Być może .... Na razie jutro przyjeżdża święty i kujemy kolejną ścianę. O dziwo dostał tydzień urlopu, może coś się uda popchnąć do przodu. A może nic nie popychać i spędzić po prostu miły rodzinny tydzień ? Z dzieckiem na lodowisko pójść, może do kina albo gdzieś po prostu, a może do wielkiego miasta skoczyć pooglądać komercyjnych Mikołajów. Zresztą nie muszę, wyobrazcie sobie że w środę otwierają u nas Tesco. Wielki świat przyszedł do nas. W sumie jestem w lekkim szoku, głupio w naszym miasteczku będzie wyglądał ten market. Już neony dają po oczach z daleka. Przynajmniej będzie gdzie kupić karmę dla psa i kotów,  proszek z promocji, świeczki i parę jeszcze innych rzeczy.

Gdybym nie dała rady tu wskoczyć jeszcze przed świętami już dzisiaj życzę Wszystkim czytelnikom bloga Wesołych Świąt, tak na wszelki wypadek. Może jednak na wyrost te życzenia, pewnie wpadnę się pochwalić skutą ścianą albo inną demolką.

Na koniec o kozach będzie. Się obraziły na jedzenie i mnie wnerwiają oprócz Jadzki bo ta je za dwóch, albo trzech ? być może .....

Nie robię ostatnio żadnych zdjęć ponieważ ograniczam wychodzenie z domu do minimum. Chociaż przez noszenie koszy z drzewem, co najmniej 3 razy muszę wyjść do kóz, wody itd. to i tak wychodzi że pół dnia spędzam na zewnątrz trzęsąc się z zimna. Aparat też na śniegu prześwietla i powoli kończy żywot. Mogłabym pokazać Wam piękną zimę w górach, ośnieżone szczyty lasów, skutą lodem rzekę ale nic z tego. Za to wczoraj zrobiłam kilka zdjęć kozom na zimowej przechadzce. Pokręciły się trochę po śniegu, poobjadały uschnięte pędy powojników i po 15 minutach wróciły do swojego lokum. Luśka chciała na siłę wejść do domu. Kiedyś im pozwałam ale po tym jak Jadzka wpadła do kuchni, zjadła w mgnieniu oka kwiatka z parapetu a potem na niego wskoczyła już ich nie wpuszczam. Moja mama która akurat przebywała u nas w gościnie prawie zawału nie dostała a potem zaczęła wyzywać mnie od szalonej wariatki ;)
A Luśka (zresztą ma imię jednej z moich ciotek) to moja ulubiona uczłowieczona koza. Może dlatego że pierwsza, no druga po Bolku. 












poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kochanie zobacz jakie masz śliczne czerwone cegiełki

... powiedział  święty o 3 nad ranem kiedy balansowałam na stołku z fleksem w ręku. Pył i kurz wypełniał moje oczy i nos, marzyłam tylko o kąpieli i położeniu się do ciepłego łóżka. Niestety ani jedno ani drugie nie było możliwe. Woda z racji odcięcia jej dopływu miała popłynąć za kilkanaście godzin a łóżko było zimne ponieważ nie mieliśmy czasu napalić w piecu.


Po 3 godzinach snu w brzasku niedzielnego poranka ukazał się ogrom pracy którą mieliśmy wykonać w kilka godzin. Wszechobecny czerwono - brązowy pył ze szlifowania cegieł i belek nie pozostawiał złudzeń że będzie to ciężki dzień. Ok 18 pozbyliśmy się pierwszej warstwy zapylenia i wypuściliśmy dziecko z pokoju w którym zostało zamknięte do odwołania. Z czego na całe szczęście było bardzo zadowolone.


Pierwsze próby wypełnienia przestrzeni między balami gipsową zaprawą wypadły nader pomyślnie i czeka mnie z tym sporo zabawy. Oczywiście zaplanowane prace  nie są wykonane nawet w połowie tego co jeszcze przed nami. Mgliste marzenia o skończeniu do świąt są mniej niż realne. Pozostaje mi więc uprzątnąć to co zostało i piec pierniki. Kolejne prace dewastacyjne chałupy zaplanowaliśmy tuż po świętach.  Przy dobrych wiatrach być może noworoczny toast uda się spełnić w wykończonej albo prawie wykończonej kuchni.



Święty po 48 godzinach kucia i wynoszenia gruzu wsiadł do auta i przedzierając się przez śnieżną zadymę ruszył do stolicy. Na letnich oponach z poślizgiem mniej niż bardziej kontrolowanym, wiem że na szczęście do niej dotarł. Mnie nie pozostaje nic innego jak chwycić za łopatę odmieść szlaki i kontynuować odpylanie chałupy.
Zima się rozgościła chyba już na dłużej.





niedziela, 25 listopada 2012

A co tam panie na górce ?

Nie mam zupełnie weny do pisania, wolę podczytywać na razie po cichutku Wasze blogi.
Najtrudniejszy był pierwszy tydzień bez komputera, pózniej można się przyzwyczaić.
A dlaczego bez kompa ?

A było tak ... najpierw maleńkie weekendowe malowanie pokoju. Święty przyjechał, odświeżył i odjechał jak zwykle. Zostałam z całym bałaganem, kilka godzin i graty stały na swoim miejscu, przecierałam, wycierałam, i w zasadzie wszystko szło do przodu. No właśnie szło. Wzięłam się za podłączanie komputera,  nie wiem jakim sposobem nastąpiło zwarcie i pożar który szybko zauważony i opanowany nie poczynił większych szkód poza całkowitym i doszczętnym spaleniem wszystkich kabli, jak się również pozniej okazało i radiówki. Zatem zostałam odcięta od wirtualnego świata. Mogłam po najmniejszej linii oporu wezwać dotychczasowego dostarczyciela naszego łącza internetowego i załatwiłby sprawę w kilkanaście minut. Postanowiłam jednak poszukać innego dostawcy ponieważ łącze z którego korzystaliśmy od prawie 4 lat z miesiąca na miesiąc pozostawało coraz więcej do życzenia.

Trwało to wszystko i trwało, przyznaję że nie śpieszyłam się zbytnio z wyborem. Przyśpieszyła mnie szkoła Młodego. Jak się okazuje w 4 klasie szkoły podstawowej internet jest niezbędny.
Tak więc od czwartku mamy kontakt ze światem, Młody na swoim lapku coś tam kombinuje a ja nadrabiam zaległości blogowe, i nie tylko ...

A w domu ...  kochanie wymienimy płytki w kuchni ? Jasne możemy, 3 godziny i będzie zrobione. W trakcie skuwania starych płytek odpadł również tynk z dwóch ścian i wszystko co na nich było. Aktualnie jestem na etapie wybierania mchu i słomianych warkoczy ze szczelin. Tak więc świątecznych porządków w tym roku nie będzie. Nie mamy  szans skończyć. Święty z racji awansu w pracy nie dostanie wolnego co najmniej do świąt ale tych wielkanocnych :) Aktualnie jestem na etapie czyszczenia beli i usuwania mchu. W piątek wraca i ruszamy ze zmasowanym atakiem ... życzcie nam powodzenia.
Zdjęcia będą jak kupię nowe akumulatorki do aparatu.

Z oborowego życia. Jadzia najprawdopodobniej spodziewa się Bolusiowego potomstwa. Frania i Lusia raczej nie zostały w tym roku pokryte. Nie mają rui, żeby ją wywołać sprowadziłam im na tydzień kawalera. Kawaler i owszem, bardzo chciał  pokryć nasze panienki. Tyle że one odmawiały i nie miały ochoty na żadne amory. Efektem czego mamy zdemolowaną obórkę. Miałam nadzieję że kiedy "poczują" kozła, zew natury się odezwie, jak na moje oko tak się nie stało. Jest jeszcze jedna możliwość, że pokrył je wcześniej Boluś pewnego pazdziernikowego weekendu. Reasumując ciąże naszych kózek w tym roku to jedna wielka loteria.
Chyba raczej nie będę już miała okazji ich pokryć ponieważ kawaler który był u nas ostatnio wkrótce zostanie zjedzony. Dla niego może to i lepiej, ale to już inna historia której nie będę Wam dzisiaj opisywać.
Podsumowując te wszystkie akcje wniosek nasuwa się sam. Potrzebny nam kozioł na stałe, czyli zadanie na wiosnę już mam. Musze znalezć męża dla moich kóz.

I na koniec jeszcze jedna smutna wiadomość. Nie ma już z nami naszej milutkiej ślicznej koteczki którą przywiezliśmy z wakacji. Najprawdopodobniej się komuś spodobała. Była bardzo ufna do ludzi i coraz częściej schodziła na dół na drogę. Szukałam jej do bólu przez tydzień, niestety bez rezultatu.

Wróciła za to po 8 miesiącach nieobecności Szczęściara, ustawia mojego pupilka Filipa i mam wrażenie że nie pamięta iż  kocurek jest jej rodzonym synem. Filip w obecnej chwili najwięcej czasu spędza w domu, najchętniej na moich kolanach.

Zatem stan kotów na górce się nie zmienił, natomiast ja już nie chcę więcej rozczarowań i sama już nigdy nie wezmę kota. Za dużo potem bólu i rozczarowań. Koty to wolne stworzenia, chodzą gdzie chcą robią co chcą i często znikają. Przykładem są moje koteczki. Jedna zniknęła na 8 miesięcy, wróciła do domu na zimę, najprawdopodobniej dlatego że wie iż zawsze będzie na nią czekała pełna miska, Nasza Solinka była za mała żeby wrócić. Mam nadzieję że człowiek który ją zabrał stworzy jej dobre warunki. W naszym domu koty są wolne. 



piątek, 26 października 2012

Koniec remontu

Zimą 2011 w zasadzie nie działo się już nic w temacie remontu korytarza.
Przeszkadzał mi trochę mech sypiący się ze ścian ale odwlekałam moment kiedy (decyzja zapadła z żalem) przykryjemy wszystko rygipsem. Czas nadszedł wiosną. Zbliżała się komunia Młodego i bardzo chciałam żeby dom był w miarę ogarnięty.



Na strychu znalazłam kilka starych okien, były to pierwsze z okna naszego domu. Wyczyściliśmy jedną z  ram i powstało lustro. Ze starych drzwi znalezionych na łące zrobiliśmy wieszak na ubrania. Inspirowałam się zdjęciami podobnych przedmiotów znalezionych w internecie, święty podczas czyszczenia zarówno ramy okiennej jak i drzwi pukał się w czoło.  W efekcie końcowym przyznał mi jednak rację, że wiedziałam co robię. Nie mieliśmy gdzie chować butów, że starych desek święty zbił skrzynię pod schodami. Jest to ulubione legowisko naszych kotów.



W zasadzie można powiedzieć że remont jest ukończony. Brakuje jeszcze starej szafy która ma stanąć przy ceglanej ścianie. Belek, najchętniej z rozbieranego domu które powinny się znalezć pod sufitem, tak sobie umyśliłam.


Czy jestem zadowolona z efektu ? Nie do końca. Niestety czas, finanse i wiele innych czynników nie pozwoliło do końca zrealizować marzeń.
Ściany mam zamiar pokryć jakimś strukturalnym tynkiem, to w przyszłości ponieważ czeka nas jeszcze wycięcie drzwi do łazienki, dlatego tynk położymy dopiero po ich wstawieniu, trzeba jeszcze w jakiś sposób pozakrywać puszki i licznik prądu. 
Rok 2012 to rok brudzenia ścian przez małych gości i nas samych :)
W korytarzu nie da się utrzymać czystości. Nie mamy jeszcze ganku ani tarasu który jest moim marzeniem. Do domu wchodzi się z dwóch schodków prosto z podwórka. Zawsze więc naniesie się błota, piachu, liści, czy siana które sypie się z ubrań po przyjściu od zwierząt. Na korytarzu stoją koszyki z drzewem, buty w których chodzimy na co dzień i po podwórku oraz niezliczona ilość polarów i innych kurtek które narzucamy na siebie kiedy trzeba wyjść po drzewo lub zanieść odpadki dla kóz. Przyznaję że na potrzeby zdjęć trochę go odgruzowałam.
Zdjęcia też kiepskie, aparat stary i nieco sfatygowany. Nie umiem też robić dobrych zdjęć.
Tak więc przedstawiam jak to teraz wygląda absolutnie nie licząc na Wasze zachwyty. Remont tak jak pisałam wcześniej trwał prawie 3 lata i był zrobiony najmniejszym kosztem finansowym za to kosztował nas ogrom pracy. Jak do tej pory wszystko co jest zrobione wykonywaliśmy pracą tylko naszych czterech rąk. Oczywiście najwięcej rękami świętego który starał się dzielnie sprostać moim pomysłom.



Korytarz  nadal wygląda bardzo surowo, może macie jakieś pomysły jak go ożywić ? Jestem bardzo ciekawa Waszych sugestii.

No i dziękuję Wszystkim Czytelnikom którzy przebrnęli ze mną przez te posty do końca. Przez ostatnie 2 dni bloga odwiedziło ponad 300 osób, wyjątkowo dużo.


Dokuczają mi ostatnio stawy, z trudem się poruszam, dlatego większość czasu siedzę, dzięki temu miałam czas żeby opisać jak to było z tym korytarzem, sienią, sionką. Kiedyś za czasów miastowych miałam po prostu przedpokój :)


środa, 24 października 2012

Remontu sieni ciąg dalszy

Po śnieżnej i mroznej zimie nadeszła upragniona wiosna. Nie przeszkadzały mi już tak bardzo prześwity w drzwiach a i dziury w podłodze przestałam zauważać ponieważ większą część dnia spędzałam na zewnątrz. Rzuciłam się na ogród. Sadziłam, przesadzałam, wyrywałam, zakładałam pierwszy warzywniak. Porządkowaliśmy obejście wokół domu.
Wkrótce przyjechała córka z niespełna 5 miesięcznym Victorem. Pamiętam że maj był deszczowy a dziecko marudne, często usypiane na powietrzu. Musiałyśmy więc wnosić śpiącego malucha z wózkiem do domu. Wtedy zaczęły mi na nowo przeszkadzać dziury w podłodze. Nijak nie dawało się przejechać wózkiem ani powozić małego. Któregoś dnia musiało nastąpić to co nieuniknione.
Zawołałam do świętego, dość tego zrywamy. I zerwaliśmy. Po całym dniu pracy, wyniesieniu sterty spróchniałych dech ukazało się całkiem przyjemne klepisko. Pod podłogą skarbów nie znalezliśmy, za to wiele pozostałości po bytowaniu naszych zimowych gości. Czego one tam nie powynosiły. Kawałki szmatek, worki foliowe, resztki psiej karmy i dużo innych śmieci.

Po klepisku razno spacerowaliśmy jeszcze ze dwa miesiące. Jednak po pewnym czasie zaczęły mi przeszkadzać góry wnoszonego piachu do domu. Trwało debatowanie co robimy z podłogą. Kupujemy dechy, stawiamy legary czy robimy wylewkę.
Stanęło na wylewce choć rozważaliśmy zakup desek i zrobienie drewnianej podłogi. Cóż ... chcieć a móc to różnica. Najtaniej wyszło wylać beton, tak więc zrobiliśmy. W tym czasie przyjechali moi rodzice i przy pomocy taty, mieszając cement z piachem w taczce powstała wylewka.
Nawet nie macie pojęcia jak można się cieszyć z posiadania gołego betonu na podłodze. Nie trzeba już było lawirować miedzy dziurami. Było pięknie.
Mniej więcej w tym też czasie pościągaliśmy wszystkie poprzybijane do ścian płyty. Zrobiło się bardzo swojsko - można rzec skansenowo. Niestety okazało się że bale bardzo powygryzane przez korniki a czyszczenie ich i renowacja zajęło by dużo czasu którego nie mieliśmy. Święty mógł tylko kontynuować remont co drugi  weekend w miesiącu. Nie mieliśmy również pomysłu czym zastąpić przerwy między belami. Mech sypał się ze ścian a ja z dnia na dzień zaczynałam porzucać marzenie o pozostawieniu nie przykrytych bali.
Zrobiła się jesień. Święty rozmontował wyjście na strych i prowizoryczne schody z nieheblowanych starych desek. Na nowe schody nie mieliśmy pieniędzy a jakoś trzeba było wychodzić na górę. Powstał lekko szalony pomysł aby to co jest, czyli stare dechy wyczyścić, po czym zamontować w taki sam sposób jak były. W ostateczności zaczęliśmy po pewnym czasie dostrzegać ich urok.
W miarę czyszczenia euforia rosła bo w perspektywie mieliśmy nowe schody zupełnie za darmo :)

Gdzieś pod koniec jesieni deski zostały do końca wyczyszczone, pamiętam ze aura nie była sprzyjająca i malowałam elementy w domu. W końcu nastąpiła chwila kiedy trzeba było wszystko zamontować tak jak było. Święty jak zwykle stanął na wysokości zadania i mogliśmy już wychodzić na górę. Oczywiście zdaję sobie sprawę że większość z Was nie chciałaby mieć w domu takich schodów. Ciętych desek ręczną piłą przez ojca, po 40 latach zdjętych przez syna, wyczyszczonych, pomalowanych i zamontowanych od nowa. Nam się natomiast te schody bardzo podobają i na pewno zostaną jeszcze długo. Być może jeżeli kiedyś będziemy coś robić na strychu dla wygody i bezpieczeństwa będzie potrzeba zrobienia nowych, ale to chyba bardzo mglista przyszłość.
W listopadzie nadal w myśl zasady jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma wybraliśmy się do większego miasta aby zakupić drzwi wejściowe. Niestety kwota jaką dysponowaliśmy w tamtym czasie starczyła nam na zakup drzwi stalowych średniej, żeby nie napisać niskiej klasy z okleiną koloru złoty dąb.  Szukałam koniecznie drzwi z szybką ponieważ w korytarzu nie ma okna. Takie też zakupiliśmy.
Notabene kiedy święty je zamontował usiadłam i zapłakałam rzewnymi łzami że kupiliśmy takie paskudztwo. Ważniejszym było jednak to że się zamykały i były szczelne, szybko więc otarłam łzy, a po kilku dniach nie miałam wyjścia i musiałam się do nich przyzwyczaić.

Z belami na ścianie, nowymi - starymi schodami zostaliśmy do zimy. Wtedy święty przyjechał do domu kilka dni przed Bożym Narodzeniem a ja zapragnęłam na święta coś zmienić. Mianowicie koniecznie chciałam nowej podłogi. Ostatecznie już pól roku dreptałam po gołym betonie którego nie dawało się umyć no i znudził mi się już troszeczkę. Zakup płytek trwał nie całe 5 minut. Weszłam do sklepu, pokazalam palcem że te i kupiliśmy. Mam to szczęście - nieszczęście ? że nie ma u nas wyboru praktycznie żadnego. Wyprawa kilkadziesiąt kilometrów po 16 metrów płytek też mi się nie uśmiechała. Wzięłam więc co było. Święty śpieszył się z układaniem. Ostatecznie w wigilię miałam upragnioną podłogę, co prawda bez fugi ale dawało się ją umyć.

Reasumując. Rok 2010 był przełomowym dla naszej sieni. Zyskała nowe - stare schody, drzwi wejściowe wylewkę i terakotę. Zapomniałam jeszcze dodać że w międzyczasie oczyściliśmy ścianę kominową.  Skuliśmy stary tynk i odkryliśmy cegły. Ściana ta niestety do dnia dzisiejszego nie jest do końca zrobiona tak jak miała być. Zostało trochę ubytków i fugowanie. Do dziś się z niej sypie.

Tak to wtedy wyglądało.



Cale lato w miarę chęci i możliwości oczyszczaliśmy 3 pary drzwi, kuchenne i 2 pokojowe, oraz futryny. O ile dobrze pamiętam wykończyłam przy nich 2 opalarki, 2 szlifierki, zużyłam niezliczone ilości papieru ściernego. Na początku używałam środka do oczyszczania warstw z farby olejnej. Zdaje się że nazywał się hemolak. Jednak po zatruciu się tym specyfikiem szybko zrezygnowałam.
W rezultacie święty doczyszczał je kawałkami szkła. Można powiedzieć że rok 2010 był rokiem przełomowym w remoncie, wtedy najwięcej się działo. Poza tym mieliśmy zapał którego co tu dużo gadać, teraz czasami brakuje.
Cdn nastąpi ... 



Korytarz, sień, sionka

Dziś trochę o remontach naszej chałupy.
W zasadzie w tym temacie mamy zastój od jakiegoś czasu i nie zanosi się na kontynuację w sezonie jesienno zimowym ale przeglądając zdjęcia na komputerze znalazłam jedno, które natchnęło mnie do tej dzisiejszej pisaniny. Jedyne które ocalało z czasów kiedy się tutaj wprowadziliśmy.

W najgorszym stanie był korytarz w starych domach zwany sienią. Przytłaczał dziurami w podłodze i zapachem stęchlizny. Deski podłogowe które dawno miały już czasy świetności za sobą przy stąpnięciu łamały się jak zapałki. Kiedy nosiłam drzewo do domu (a była wtedy zima) nie raz wpadałam w owe dziury, tworzyły się kolejne i kolejne. Ściany ... ? ściany również pozostawiały wiele do życzenia. Wyłożone płytami pilśniowymi pomalowane (utkwiły mi w pamięci) na dwa kolory farby olejnej, zielony i niebieski. Płyty  poprzybijane byle jak nie pokrywały całości ścian. Sufit nie prezentował się lepiej. Raz po raz spadało nam na głowę trochę sieczki, mchu, lub innych bliżej niezidentyfikowanych paprochów. Kiedy chciałam posprzątać nie bardzo wiedziałam jak to zrobić. Tak więc lawirowałam szczotką pomiędzy owymi dziurami zamiatając na ile się dało. Myć podłogi nie było sensu. Bo jak myć dziury i kupę trocin ze spróchniałych desek ?
Drzwi wyjściowe. Drzwi były nieszczelne, kiedy śnieg zacinał akurat od ich strony robiło się malowniczo biało, lub można było się poślizgać na lodzie. Były tak porozchodzone że ciężko się zamykały. No i schody. Schody na strych to pozbijane dechy otoczone kolejnymi pozbijanymi dechami które miały tworzyć niby drzwi wyjściowe na strych. Oczywiście jak w każdym porządnym domu wiejskim przykryte kolorowymi zasłonami w kwiaty które poprzybijane były gwozdziami na kawałkach szmatek. Bardzo żałuję że nie zachowała się dokumentacja zdjęciowa z tamtych czasów. Z wyjściem na strych wiąże się  jeszcze jedna historia. Z góry zionęła na mnie czarna dziura i po zmroku najzwyczajniej w świecie się bałam że zejdzie stamtąd bardziej niezidentyfikowany stwór. Ciągnęło też zimno. Oczywiście najczęściej byłam sama ponieważ święty jak to święty pracował w stolicy. Mieszkałam tutaj dopiero kilka tygodni, w nowym miejscu i w tamtych czasach często towarzyszył mi strach. Przed czym ? nie wiem do końca, bałam się odgłosów, wychodzić po zmroku no i tej nieszczęsnej czarnej dziury. Do tego drewniany dom żyje własnym życiem i ma swoje odgłosy. Dzisiaj jestem już przyzwyczajona i śmieję się z tamtych obaw, ale wtedy nie było mi do śmiechu. W każdych drzwiach były jeszcze klucze więc po zmroku wszystkie szczelnie zamykałam. I tak śpiąc w pokoju, zamykałam pokój, kuchnię i resztę drzwi które znajdowały się w pozostałej części domu. Było to na tyle uciążliwe że w nocy kiedy musiałam lub syn wyjść do toalety trzeba było otwierać. Teraz kluczy już nie ma ponieważ gdzieś się pogubiły ale i tak bym z nich nie korzystała.

Całą zimę towarzyszyły nam szczury które mieszkały pod podłogą i nocami nie dawały spać. Walka z nimi trwała prawie dwa miesiące.
Zdjęcie prezentuje wyjście na strych o którym wyżej. Białe drzwi obecnie to wejście do pokoju syna. Wiosna 2009/10


Tak więc na walce ze szczurami, zimnem, lodowiskiem, śniegiem  i dziurami w podłodze upłynęła zima.

Ponieważ obowiązki domowe wzywają a historia remontu przeciągnęła się bardzo długo (niektórzy w mojej okolicy nawet zdążyli domy pobudować i się wprowadzić) ciąg dalszy nastąpi wkrótce. 

poniedziałek, 22 października 2012

Pracujący dzień Filipa

Moja codzienność nie wygląda w ostatnich dniach zbyt różowo. Problem goni problem a choroba, chorobę. Nie chciałabym "smęcić" na blogu lub zamęczać swoimi problemami potencjalnego czytelnika postanowiłam że dzisiejszego posta zdominuje Filip.

Filip skończy za kilka dni 1,5 roku. Od początku wyróżniał się spośród swojego rodzeństwa. Był największy z całej czwórki. Zawsze pierwszy dopadał do cyca mamusi i rozpychał się na całego. Pierwszy wyszedł z pudełka mając ok 3 tygodni i można powiedzieć że już do niego nie wrócił, albo tylko na chwilę do maminego cyca. Filipa nikt nie chciał, pozostałe kotki były zamówione. Wiedziałam zatem od początku że kociak zostanie z nami.





Mama Filipa zajmowała się nim do tegorocznej wiosny po czym wybrała wolność i urwała się z czarnym dzikim kocurem. Przychodzi czasami w odwiedziny. Niestety jestem przekonana że chyba ani ona, ani Filip nie pamiętają że są najbliższą rodziną. Potulny kociak posłusznie oddaje swoją michę prychającej mamuśce, ta najada się do syta po czym znika znowu na wiele dni. Na szczęście nie widzę aby nasz pupilek miewał jakiekolwiek objawy choroby sierocej :)

I tak jak co dzień rano nasz bohater zaczął od miseczki z kocimi chrupkami które zjada raczej z grzeczności. Stanowczo gustuje w domowej kuchni. Zapowiadał się kolejny pracowity dzień.
 

... Poranek jak na jesienny przystało był bardzo mglisty. Nie wiedzieć czemu kalosze postanowiły udać się na górę gdzie lubię chodzić sam, najchętniej w nocy. Cóż było robić ... skoro kalosze się wybrały to i ja poszedłem. A za mną reszta towarzystwa. 


Było zimno i mokro. Nie bardzo podobał mi się ten spacer. Łapki mokły, trawa była wilgotna od rosy.
Na szczęście po jakimś czasie zaczęliśmy schodzić a niebo się przejaśniło.

 

Kiedy dotarliśmy do domu trzeba było wypuścić kozy na pastwisko.



Z wysokości lepiej widać i można spokojnie wszystkiego przypilnować.


Kozy wyprowadzone, zatem czas na małe co nieco.



Tak łapczywie jadłem że chrupka utkwiła mi w przełyku, na szczęście nic się nie stało. Muszę jeść szybko bo ta mała mi wszystko wyjada.

Jest prawie południe, jesienne słońce przygrzewa, pora więc na małą drzemkę. Tylko ona ciągle za mną łazi.


Wydawało mi się że spałem tylko chwilę a tu już trzeba wodę puszczać. Lubię obserwować pracę pompy, hałas silnika jest bardzo usypiający.


 W trakcie kiedy silnik pompuje wodę mam czas żeby połazić z młodą po poręczach, bardzo to lubimy.


Woda napompowana, musimy wracać.


Muszę na nią czekać bo znowu głupia bawi się jakimś liściem.


Jest pózne popołudnie, pora zagonić kozy. Znowu trzeba wszystkiego przypilnować.

Od tej czarnej już dwa razy dostałem rogiem, nie wiem za co, przecież nie lubię warzyw, chciałem tylko zajrzeć do wiaderka. Na czarną trzeba uważać, brązowe są spokojne. Czasami wchodzę im do żłobów i ucinam sobie drzemkę. Wcale mnie nie przeganiają.


Długo to trwa. Nudzę się, ale trzymam z daleka ponieważ czarna na mnie spogląda.


Koniec pracy. Kończy się dzień. Pora na drzemkę. Prześpimy się z młodą ze dwie godzinki a potem będę ją uczył łowić myszy albo nornice. Zdecydowanie nornice, jest ich więcej.




















wtorek, 16 października 2012

"Rozciapało się"

No i "rozciapało się" jak to miała w zwyczaju mawiać babcia Stasia poprzednia właścicielka domu na górce i mama świętego. Albo "a idzta tam zobaczta czy aby nie kropka". Kropaknie i ciapanie zawsze bawiło mnie do łez. Wspomnienia i wspominki, często przychodzą na myśl ... no ale nie o tym chciałam ...

Szczęśliwym trafem szybko dałam radę pokonać chorobę i grzebię w ogrodzie.  Przesadzam byliny, zbieram nasiona kwiatów jednorocznych i grabię liście. Liście pakuję do worków, mam nadzieję że zimową porą kozy będą zajadały się nimi ze smakiem.  No właśnie kozy. Jedna z sąsiadek "doniosła" mi że Boluś, nasz byczek Fernando wyjechał do raju. Nie, nie został zjedzony na szczęście, pan Franuś miał dość jego "niecnych czynów" i sprzedał kozła. Trafił do stada gdzie ma oczywiście wiadome zadanie do wykonania. Zmartwiłam się ponieważ nie mam na razie pewności czy Frania i Jadzia zostały pokryte. No i Lusia która się "nie załapała" z powodu braku rui. Zostało więc szukać dla niej kawalera i nie będzie to proste. W przyszłym roku chyba będziemy musieli kupić swojego capa. Mam nadzieję że doczekam się wymarzonej kózki po Bolku, znając moje "szczęście", albo będą same koziołki, albo za kilka dni okaże się że kozy powtórzą ruję. Oby nie. Poczekamy - zobaczymy.


Wczoraj pracując w ogrodzie zauważyłam dwoje  ludzi którzy wspinali się drogą do góry nie zważając na ujadanie naszej "bardzo groznej" suki. Myślałam że to zdesperowani jehowi z "narażeniem życia" będą próbowali mnie "nawrócić". Po rozmowie ze starszym państwem okazało się że to amatorzy naszej Antonówki i Szarej Renety. Przyszli zapytać czy mogą  pozbierać jabłka z podjazdu. Zdziwiłam się że chcą zbierać obtłuczone, nadgniłe spady. Zaprosiłam ich do sadu żeby sobie nazrywali ładniejszych. Pani z niedowierzaniem 3 razy zapytała o cenę. Powiedziałam że jabłka są całkowicie gratisowe i jeżeli mają ochotę mogą  jeszcze raz przyjść. W sumie bardzo się ucieszyłam że w końcu znalezli się amatorzy naszych ekologicznych jabłuszek.


Zauważyli kozy, dziadkowi zabłysnęły oczy, zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie kiedy w czasie okupacji Niemcy rekwirowali wszystkie zwierzęta oprócz kóz. Dzięki nim rodzina miała codziennie świeże mleko, czasami i mięso.
Mieli też ochotę kupić ser i mleko. Zaprosiłam ich w maju. To jest kolejny dowód na to, że o klientów na mleko i przetwory wcale nie jest tak trudno. Już nie pierwszy raz ktoś zupełnie przez przypadek trafia do nas po czym wyraża chęć zaopatrywania się w kozi nabiał.
Moje kozuchy akurat traktuję jako hodowlę bardziej hobbystyczną a nie zarobkową jednak w sezonie jeżeli będzie na tyle mleka, chętnie odsprzedam nadwyżki.

W dzisiejszym poście zamieściłam raczej już ostatnie wczorajsze zdjęcia kwiatów z ogródka. Troszeczkę jeszcze kwitnie ale nieuchronnie nadchodzi czas porannych przymrozków i za kilka dni będzie "po kwiatkach". Prace ogrodowe mam zamiar kontynuować wraz z powrotem lepszej aury, którą nam obiecują synoptycy. Zostało jeszcze trochę warzyw do wykopania.

Pozdrawiam Wszystkich "czytaczy" i do napisania ... 



czwartek, 11 października 2012

Chora

Rozłożyłam się całkowicie i to wcale nie w przenośni. Pierwsze jesienne przeziębienie.
W poniedziałek było dość chłodno, pracowałam w ogrodzie. Czułam że owiewa mnie zimny wiatr, jakoś nie pomyślałam że to tak się skończy.

W nocy dostałam dreszczy i temperatury. Wczorajszy dzień cały przeleżałam w łóżku. W domu zimno, nie przyniosłam drzewa, skończyła się woda. Nie miałam siły wyjść na zewnątrz włączyć pompy. Wieczorem zmusiłam się i pomogłam Młodemu w lekcjach.
Noc przespałam już w miarę spokojnie poza jednym epizodem temperatury. Od najmłodszych lat każda choroba u mnie wywołuje wysoką gorączkę.
Dzisiaj jest znacznie lepiej. Wstałam o 6, zeszłam do pompy, nakarmiłam kozy, przyniosłam drzewo, napaliłam w piecach, jestem bez sił. Właśnie takich momentów boję się najbardziej. Niemoc jest straszna i świadomość że jest się zdanym samym na siebie. Święty nie wróci o 16 z pracy i nie poda herbaty z cytryną. Przyjedzie za tydzień, mam nadzieję że nie będzie musiał wcześniej

... dreszcze na przemian z falami gorąca i zawroty głowy. Leczę się czym tylko mogę ... sokami, ziołami, lekami ... może się uda ...

Mam obniżoną odporność, tak mówią lekarze, przez tą cholerną boreliozę, nienawidzę jej  i tak z nią wygram !!!

Na górce 3 poranek z przymrozkami, wczoraj minus 2, dzisiaj 1, wcześnie w tym roku. Spadnie śnieg ? ... w Tatrach podobno nasypało ... 


poniedziałek, 8 października 2012

Ochłodzenie

Nie lubię poniedziałków po wyjezdzie świetego. Młody w szkole. Znowu sama. Czy lubię samotność ? Oczywiście że lubię, ale nie zawsze i nie taką.
Po południu pewnie będzie już dużo lepiej. Od lat żyjemy od wyjazdu do przyjazdu i nie jest to nowością. Ale poniedziałkowy poranek, szczególnie taki jak dzisiaj, kiedy z oknem ciemno, pada deszcz nie jest fajnym początkiem tygodnia.

Mam sporo pracy w ogrodzie i w domu, powinnam wrócić do przetworów jabłkowych, napalić w piecach a snuję się z kubkiem dawno już ostygłej kawy i na nic nie mam ochoty. Nakarmiłam kozy, dziś nie wytkną nosa z obory. Delikatne i rozpuszczone te moje panienki ... pada ... stoimy i wyjadamy zapasy siana  na zimę ...  niech jedzą, na zdrowie. Sypnęłam im owsa więcej niż zwykle. Może po południu się rozpogodzi i nabiorą ochoty na spacer.

Weekend jak każdy kiedy święty jest w domu upłynął intensywnie i pracowicie. Kilka godzin zajęło cięcie i układanie drewna. I tak jeszcze nie skończyliśmy. W międzyczasie wędziliśmy mięso w beczce. Potem sprzątanie obory przed zimą. Urosła ogromna sterta obornika z którą nie bardzo wiemy co zrobić w tej chwili. Są plany na orkę i zrobienie dużego ogrodu warzywnego w przyszłym roku. Nie wiem co z tych planów wyjdzie ... raczej nauczyłam się nie planować.

Poszliśmy na strych powynosić trochę letnich sprzętów których nie można zostawić na zimę koło domu. Jak zwykle siadłam na starej skrzyni wśród pajęczyn i zaczęliśmy marzyć o zrobieniu pokoju, lub dwóch na górze. Marzenia fajna rzecz ... czasami się spełniają ...
W kącie zauważyłam łopatę do śniegu ... tak, tak już niedługo koleżanko będziesz mi bardzo potrzebna, staniemy się nierozłączne ...


W niedzielny poranek kiedy z Młodym przewracaliśmy się na drugi bok w ciepłych łóżkach grzybiarz wyszedł na łowy. Liczył na bardziej obfite zbiory, ale jak to mówią ziarnko do ziarnka i 2 sznureczki prawdziwków suszą się nad piecem.
Na śniadanie i kolację raczyliśmy się prawdziwym rarytasem. Rydze na masełku. Kto nigdy nie próbował nie wie co traci ...


piątek, 5 października 2012

Gdybym miał gitarę ...

Gdybym miał gitarę to bym na niej grał ... ale o tym za chwilę.

Wkurzyłam się dzisiaj dość mocno. Pojechaliśmy z Młodym oddać książki do biblioteki. Drzwi zamknięte na głucho i informacja że wypożyczoną lekturę można oddawać w bibliotece miejskiej dla dorosłych. Okazało się że oddział dla dzieci i młodzieży zostanie zlikwidowany. Zapytałam dlaczego ponieważ zdziwienie moje sięgnęło zenitu. W naszym miasteczku nie ma zbyt wielu rozrywek dla dzieci. Oferta zajęć poza szkolnych jest uboga żeby nie napisać znikoma. Tak naprawdę  dziecko nie ma gdzie rozwijać żadnych dodatkowych umiejętności. No może poza kilkoma Orlikami. Niestety mój syn nie z własnego wyboru a z wady wzroku nie może brać udziału w czynnych zajęciach sportowych. Książki to jego pasja i hobby. W bibliotece szkolnej księgozbiór jest bardzo marny.

Okazało się że na posiedzeniu rady miasta, radni zdecydowali o zamknięciu biblioteki. No rzesz, wyjść z podziwu nie mogę. Dwa lata temu zamknęli dworzec. Nie kupi się u nas biletu, nie ma informacji, kas, po prostu nie ma dworca, teraz biblioteka, co następne ... gdzie my dążymy ... ? Unia .... ?

Wracając do gitary. Wada wzroku mojego dziecka drastycznie i natychmiastowo zakończyła "karierę" hokejową. W zeszłym roku treningi zabierały sporo czasu, plus dojazdy. Najczęściej 3 popołudnia w tygodniu i sobota. Pozostała po hokeju luka którą trzeba było jakoś wypełnić. Padło na gitarę. Choć nie był to mój pomysł.
Mało tego, wydaje mi się że moje dziecko nie ma zdolności wybitnie muzycznych, nie wspominając o słuchu absolutnym :). Któregoś dnia jeszcze w wakacje wrócił do domu i zaczął mi wiercić "dziurę w brzuchu" że chce grać na gitarze. Śmiałam się trochę bo jakiś czas temu kazałam mu wychodzić z pokoju jak śpiewał piosenki (tak fałszował).
Oczywiście powiedziałam że być może, zobaczymy we wrześniu. Temat się skończył.
Na początku roku szkolnego przyniósł karteczkę zerwaną na słupie ogłoszeniowym. Mamo zadzwoń do tego pana, on mnie nauczy grać. Zadzwoniłam ... cóż miałam zrobić ... i pan uczy ...

I teraz sedno sprawy. Nie kupowałam od poczatku gitary ponieważ tak jak pisałam wyżej nie widziałam w moim dziecku talentu muzycznego, poza tym myślałam że "słomiany zapał"  mu minie.
Nie minęło jednak.  Stanęłam przed dylematem zakupu instrumentu. Musi przecież zacząć ćwiczyć w domu. I tu mam prośbę do czytelników bloga. Jeżeli ktoś z Was ma pojęcie lub grał kiedyś. Pytałam nauczyciela, powiedział że ma być gitara klasyczna i tyle. Głupio mi co chwilę wydzwaniać do faceta, już i tak przegięłam ostatnio wpierając mu że moje dziecko nie ma słuchu ;).
Naiwnie weszłam na allegro (oczywiście u nas sklepu muzycznego nie ma). Myślę sobie kupię ... kliknę i mam ... i co się okazuje ? że gitar jest wybór ogromny tylko co znaczy 3/4, 4/4, gitara klasyczno - akustyczna ? może ktoś z Was mi poradzi albo jeszcze lepiej ma używaną gitarę której już nie potrzebuje ? Chętnie odkupię.

A na górce ... słonecznie, ale chłodno, szczęśliwie kończą się Antonówki ... kozy na łące, czuję że będzie problem ze "zdiagnozowaniem" ciąż, ale tym się będę martwić za jakiś czas. A jutro ponad planowo przyjeżdża święty i będziemy wędzić ryby i mięcho w beczce, wędzarni się nie możemy jakoś dorobić, czytaj zbudować.

Pozdrawiam nowych obserwujących i starych i cichych czytających i bardziej rozmownych czytelników :)

środa, 3 października 2012

Napalona Jadzia

Za oknem dziś jesień w wydaniu jakiej bardzo nie lubię. Temperatura drastycznie spadła, za oknem ciemno, ponuro i pada deszcz. Muszę się zmobilizować i napalić w piecach.

W związku z tym że trzeba przerwać prace ogrodowe opiszę jak to z Jadzią było.

Już od rana w środę Jadzia nie chciała jeść, wykazywała pełną nerwowość. Z obórki raz po raz dochodziło znaczące mee. Wieczorem mee ... przerodziło się w meczenie które moje słabe nerwy i wrażliwe ucho nie było już w stanie wytrzymać.

Rano ok 6 zbudził mnie Jadziny koncert. Wyprawiłam syna do szkoły i postanowić coś musiałam.
Zaczęłam rozważać przyprowadzenie/przywiezienie Bolka do domu. Szybko jednak porzuciłam tę myśl. Po pierwsze, jak wsadzić 100 kilowego kozła do samochodu ?, po drugie przewożenie go w osobówce mogłoby skończyć się dla mnie lub dla auta nieco drastycznie. Nie wspominając o Bolusiowym zapaszku.. Prowadzenie Capa na postronku przez pół wsi też jakoś mi nie odpowiadało. Nie żebym się wstydziła z kozłem paradować. Niechęć do tej eskapady wzbudzał przede wszystkim strach przed nadpobudliwym stworzeniem.

Cóż było robić, wybrałam jedyną opcję która mi pozostała. I tak wczesnym rankiem wybrałam się z Jadzią na spacer. Jadzia lubi wycieczki to też ochoczo ruszyła za mną. Po drodze podjadała co smaczniejsze chwasty i ziółka, na dłużej zatrzymała się przy wierzbie którą wręcz uwielbia.

Ok 50 metrów przed domem pana Frania Jadzia chyba zrozumiała czemu ma służyć nasza wyprawa. W krzakach już słyszałam pomrukiwanie i sapanie Bolusia.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nastąpiło radosne powitanie. Cap starał się ze wszystkich sił przypodobać swojej partnerce. Posapywał, pochrząkiwał, grzebał przednią racicą, zachęcał jak mógł. Jadzi nie trzeba było długo namawiać.

W tym czasie pan Franio pokazywał mi  "rany" i opowiadał o podbojach Bolusia. A to jak wziął na rogi sąsiada, a to jak musiał wskakiwać na wóz kiedy rozwścieczony kozioł zerwał się z postronka. I o tym że całkiem niedawno w oborze zrobił dziurę na wylot w ścianie. Przyznam szczerze że nie do końca wierzyłam tym wszystkim opowieścią. Jednak kiedy pan Franuś nieopatrznie stanął blisko Bolusia ten myśląc że być może chce mu zabrać nową dziewczynę trącił go rogiem. Pan Franuś teatralnie odskakiwał od kozła a ja przyznam że miałam niezły ubaw.
Jeszcze kiedy Boluś mieszkał z nami czułam przed nim respekt,  opowieści sąsiada sprawiły że naprawdę zaczęłam się bać.
Ponieważ gra wstępna przedłużała się uzgodniłam że zostawię Jadzię i przyjdę po nią wieczorem.

Kiedy wróciłam do domu już z drogi słyszałam jak Lusia i Franka nawołują Jadzię. Kozy to bardzo stadne zwierzęta, kiedy jedna zniknie z oczu są bardzo niespokojne.

Póznym popołudniem poszłam odebrać Jadzię. Pan Franuś z daleka krzyczał że misja zakończyła się powodzeniem. Nie oszczędzając szczegółów co do samego aktu i pełnej gestykulacji jak się to wszystko odbyło zdał relację :).  Szczerze się ucieszyłam że mogę zabrać ją do domu.

Przy dobrych wiatrach na przełomie lutego i marca możemy się spodziewać małych Bolusiów :)


W sobotę i niedzielę kozioł jednak zagościł na naszej łące o czym być może też kiedyś napiszę ale to już inna historia .....

Zapomniałam zrobić aktualnych zdjęć Bolkowych. Kozioł zmężniał, nabrał masy i urosły mu potężne rogi.
Przedstawiam zatem zdjęcia z okresu kiedy mieszkał jeszcze u nas.

pół roku
młodzieniec
dorastam

Stałem się dorosłym kozłem :)