Po śnieżnej i mroznej zimie nadeszła upragniona wiosna. Nie przeszkadzały mi już tak bardzo prześwity w drzwiach a i dziury w podłodze przestałam zauważać ponieważ większą część dnia spędzałam na zewnątrz. Rzuciłam się na ogród. Sadziłam, przesadzałam, wyrywałam, zakładałam pierwszy warzywniak. Porządkowaliśmy obejście wokół domu.
Wkrótce przyjechała córka z niespełna 5 miesięcznym Victorem. Pamiętam że maj był deszczowy a dziecko marudne, często usypiane na powietrzu. Musiałyśmy więc wnosić śpiącego malucha z wózkiem do domu. Wtedy zaczęły mi na nowo przeszkadzać dziury w podłodze. Nijak nie dawało się przejechać wózkiem ani powozić małego. Któregoś dnia musiało nastąpić to co nieuniknione.
Zawołałam do świętego, dość tego zrywamy. I zerwaliśmy. Po całym dniu pracy, wyniesieniu sterty spróchniałych dech ukazało się całkiem przyjemne klepisko. Pod podłogą skarbów nie znalezliśmy, za to wiele pozostałości po bytowaniu naszych zimowych gości. Czego one tam nie powynosiły. Kawałki szmatek, worki foliowe, resztki psiej karmy i dużo innych śmieci.
Po klepisku razno spacerowaliśmy jeszcze ze dwa miesiące. Jednak po pewnym czasie zaczęły mi przeszkadzać góry wnoszonego piachu do domu. Trwało debatowanie co robimy z podłogą. Kupujemy dechy, stawiamy legary czy robimy wylewkę.
Stanęło na wylewce choć rozważaliśmy zakup desek i zrobienie drewnianej podłogi. Cóż ... chcieć a móc to różnica. Najtaniej wyszło wylać beton, tak więc zrobiliśmy. W tym czasie przyjechali moi rodzice i przy pomocy taty, mieszając cement z piachem w taczce powstała wylewka.
Nawet nie macie pojęcia jak można się cieszyć z posiadania gołego betonu na podłodze. Nie trzeba już było lawirować miedzy dziurami. Było pięknie.
Mniej więcej w tym też czasie pościągaliśmy wszystkie poprzybijane do ścian płyty. Zrobiło się bardzo swojsko - można rzec skansenowo. Niestety okazało się że bale bardzo powygryzane przez korniki a czyszczenie ich i renowacja zajęło by dużo czasu którego nie mieliśmy. Święty mógł tylko kontynuować remont co drugi weekend w miesiącu. Nie mieliśmy również pomysłu czym zastąpić przerwy między belami. Mech sypał się ze ścian a ja z dnia na dzień zaczynałam porzucać marzenie o pozostawieniu nie przykrytych bali.
Zrobiła się jesień. Święty rozmontował wyjście na strych i prowizoryczne schody z nieheblowanych starych desek. Na nowe schody nie mieliśmy pieniędzy a jakoś trzeba było wychodzić na górę. Powstał lekko szalony pomysł aby to co jest, czyli stare dechy wyczyścić, po czym zamontować w taki sam sposób jak były. W ostateczności zaczęliśmy po pewnym czasie dostrzegać ich urok.
W miarę czyszczenia euforia rosła bo w perspektywie mieliśmy nowe schody zupełnie za darmo :)
Gdzieś pod koniec jesieni deski zostały do końca wyczyszczone, pamiętam ze aura nie była sprzyjająca i malowałam elementy w domu. W końcu nastąpiła chwila kiedy trzeba było wszystko zamontować tak jak było. Święty jak zwykle stanął na wysokości zadania i mogliśmy już wychodzić na górę. Oczywiście zdaję sobie sprawę że większość z Was nie chciałaby mieć w domu takich schodów. Ciętych desek ręczną piłą przez ojca, po 40 latach zdjętych przez syna, wyczyszczonych, pomalowanych i zamontowanych od nowa. Nam się natomiast te schody bardzo podobają i na pewno zostaną jeszcze długo. Być może jeżeli kiedyś będziemy coś robić na strychu dla wygody i bezpieczeństwa będzie potrzeba zrobienia nowych, ale to chyba bardzo mglista przyszłość.
W listopadzie nadal w myśl zasady jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma wybraliśmy się do większego miasta aby zakupić drzwi wejściowe. Niestety kwota jaką dysponowaliśmy w tamtym czasie starczyła nam na zakup drzwi stalowych średniej, żeby nie napisać niskiej klasy z okleiną koloru złoty dąb. Szukałam koniecznie drzwi z szybką ponieważ w korytarzu nie ma okna. Takie też zakupiliśmy.
Notabene kiedy święty je zamontował usiadłam i zapłakałam
rzewnymi łzami że kupiliśmy takie paskudztwo. Ważniejszym było jednak to że się zamykały i były szczelne, szybko więc otarłam łzy, a po kilku dniach nie miałam wyjścia i musiałam się do nich przyzwyczaić.
Z belami na ścianie, nowymi - starymi schodami zostaliśmy do zimy. Wtedy święty przyjechał do domu kilka dni przed Bożym Narodzeniem a ja zapragnęłam na święta coś zmienić. Mianowicie koniecznie chciałam nowej podłogi. Ostatecznie już pól roku dreptałam po gołym betonie którego nie dawało się umyć no i znudził mi się już troszeczkę. Zakup płytek trwał nie całe 5 minut. Weszłam do sklepu, pokazalam palcem że te i kupiliśmy. Mam to szczęście - nieszczęście ? że nie ma u nas wyboru praktycznie żadnego. Wyprawa kilkadziesiąt kilometrów po 16 metrów płytek też mi się nie uśmiechała. Wzięłam więc co było. Święty śpieszył się z układaniem. Ostatecznie w wigilię miałam upragnioną podłogę, co prawda bez fugi ale dawało się ją umyć.
Reasumując. Rok 2010 był przełomowym dla naszej sieni. Zyskała nowe - stare schody, drzwi wejściowe wylewkę i terakotę. Zapomniałam jeszcze dodać że w międzyczasie oczyściliśmy ścianę kominową. Skuliśmy stary tynk i odkryliśmy cegły. Ściana ta niestety do dnia dzisiejszego nie jest do końca zrobiona tak jak miała być. Zostało trochę ubytków i fugowanie. Do dziś się z niej sypie.
Tak to wtedy wyglądało.
Cale lato w miarę chęci i możliwości oczyszczaliśmy 3 pary drzwi, kuchenne i 2 pokojowe, oraz futryny. O ile dobrze pamiętam wykończyłam przy nich 2 opalarki, 2 szlifierki, zużyłam niezliczone ilości papieru ściernego. Na początku używałam środka do oczyszczania warstw z farby olejnej. Zdaje się że nazywał się hemolak. Jednak po zatruciu się tym specyfikiem szybko zrezygnowałam.
W rezultacie święty doczyszczał je kawałkami szkła. Można powiedzieć że rok 2010 był rokiem przełomowym w remoncie, wtedy najwięcej się działo. Poza tym mieliśmy zapał którego co tu dużo gadać, teraz czasami brakuje.
Cdn nastąpi ...