piątek, 14 stycznia 2011

Jest z nami zawsze, towarzyszy wszystkim ... dzieciom i starszym bez wyjątku. Myślę że nie ma na świecie osoby której obce jest to uczucie.

Tęsknota ... tęsknota matki za nienarodzonym dzieckiem, tęsknota dziecka za matką, tęsknota za wolnością, tęsknota za miłością ... tęsknota ... tęsknota ... jest częścią każdego z nas ... myślę że bez niej życie straciłoby wiele ...


Dlaczego to piszę ? ...  bo tęsknię ... mam chandrę i ogólnie fatalne samopoczucie ...

mając niespełna 37 lat zostałam babcią :)



rodziłyśmy w bólach kilkanaście godzin ... tego oto chłopczyka ... :)


Wkrótce po tym przyjechaliśmy tutaj, a córka wyjechała do kraju " mlekiem i miodem płynącego", gdzie młodym ludziom żyje się lepiej ...  czasami w taki dzień jak dzisiaj tęsknota bierze górę ...



Oprócz starych gratów, gór, zwierzątek i remontów miałam jeszcze jedną pasję ...  nie ma dnia żebym o niej nie myślała  ... a najczęściej mi się śni że znowu tańczę ...



Tęsknię również za tym Panem który wczesną wiosną wlazł na jabłonkę i ścinał gałęzie ... akurat ta tęsknota wypełni się za jakieś siedem dni ;)



Tęsknię również za takimi widokami z okna ...



... a miało nie być osobistych wpisów ...

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kornikowa mozaika

Zakładając tego bloga w zamyśle nie miałam zamiaru pokazywać wnętrz naszego domu i nie miał to być blog o wnętrzach. Skoro jednak zaczęłam z tą nieszczęsną podłogą ...
Chciałam napisać że w tym przypadku odnieśliśmy podłogową klęskę. Już po kilkunastu minutach szlifowania Chłopu mojemu poczciwemu odmówiła współpracy jedna maszyna potem druga. Biedny "dwoił się" i "troił" aby co zaczął dokończyć. Niestety dechy okazały się bardzo nadjedzone przez korniki.

Zastanawialiśmy się co dalej zrobić. Najłatwiej było by kupić nowe deski. Jest jednak kilka ale. Po pierwsze kuchnia przedzielona jest ścianką z rygipsu za którą mieści się łazienka. Trzeba by było ową ścianę rozbierać czego absolutnie na obecną chwilę nie mieliśmy w planach. Poza tym Em wszystkie prace wykonuje w trakcie bardzo krótkich wizyt w domu co kilka tygodni. Nie było więc możliwości ani czasu aby rozwiązać ten problem. Czyli kolejna prowizorka. A jak wiadomo prowizorki są najtrwalsze więc trzeba się przyzwyczaić. W sumie to nawet oryginalnie wygląda i mogę się założyć ze nikt takiej nie ma ;)

Zdecydowaliśmy więc dokończyć szlifowanie i pogodzić się z kornikowymi mozaikami. Podłoga na dzień dzisiejszy jest w stanie surowym, niczym nie impregnowana, nie malowana i taka pozostanie pewnie na długo.   Mianowicie do momentu rozebrania ściany i wybudowania właściwej łazienki. Potem zrealizujemy marzenie o kuchni, takiej prawdziwej z drewnianymi ławami i ceglanymi murkami.

Na razie musi zostać tak jak jest.

Pył sprzątaliśmy całą niedzielę. Dzisiaj zostałam sama na placu boju, odetchnę chwilkę i może w sobotę uda
mi się odmalować ściany,  niestety bardzo się przykurzyły po tym szlifowaniu. Muszę również położyć fugę wkoło pieca, ale to już sama przyjemność :)



Przygnębia mnie widok za oknem. Plucha, błoto, roztapiający się śnieg, mam wrażenie że na naszym podwórku zamieszkały wszystkie krety z okolicy.
Niektóre optymistki twierdzą  że wiosna blisko. Ja tak nie uważam, myślę że jest to krótki epizod odwilżowy, zima da nam się jeszcze "we znaki".

sobota, 8 stycznia 2011

Siedzę zamknięta. Dosłownie. Em ze szlifierką szaleje w kuchni. Rano zawiezliśmy Młodego do cioci i powynosiliśmy z kuchni wszystkie możliwe sprzęty. Reszta poowijana foliami.
Pył ze szlifowania drewna jeszcze długo pozostanie we wszystkich zakamarkach.
Wczoraj wymieniliśmy spróchniałe deski w podłodze. Okazało się że legary całkiem zdrowe. Pod podłogą wysypana warstwa pokruszonej cegły na niej gliniane klepisko. Całkiem przyzwoicie to wszystko wygląda. W związku z tym podjęliśmy decyzję o oczyszczeniu pozostałych dech.
Kiedy Em wymieniał dechy, ja skułam pozostałości starych płytek wokół pieca.
Już miałam jechać do miasta aby kupić nowe, kiedy przypomniało mi się że na strychu widziałam karton z płytkami. Za bardzo nie wierząc w to że uda mi się  znalezć coś interesującego, wdrapałam się na górę. Rzeczywiście warstwa z wierzchu pudła nie przedstawiała nic ciekawego. Kafelki z okresu gierkowskiego chyba, połamane, odrapane. Jednak przez warstwę kurzu w nikłym świetle latarki zauważyłam bardzo ładny kafelek w kolorze akurat przeze mnie wymyślonym.
Z wypiekami an twarzy dokopałam się do reszty. Pozbierałam szybko znalezione kafle i zabrałam się za liczenie. Zastanawiałam się czy  wystarczy na obudowanie pieca w koło ...
Wieczorem kafle były już w swoim miejscu przeznaczenia.
Dokładnie takie jak chciałam, w kolorze butelkowej zieleni.
No powiedzcie czy to nie jest czarodziejski dom ?

Relację fotograficzną ze zmian w kuchni przekażę w następnym poście, w tej chwili znalezienie aparatu graniczy z cudem.

Powinnam to zrobić na początku ale  zapomniałam :) Chciałam wszystkim podziękować za komentarze do poprzedniego wpisu. Dzięki Wam mam nadzieję uda nam się znalezć najbardziej ekonomiczne rozwiązanie ogrzania domu. Temat uważam cały czas za aktualny i jeżeli ktoś jeszcze ma ochotę zapraszam do komentarzy.

Za oknem plucha, szaro i mokro. Coraz bardziej tęsknię za wiosną. Marzy mi się pogrzebać w ziemi, posiać rzodkiewkę i słoneczniki. Pod koniec lutego wysieję nasiona pomidorów, które do połowy maja trzymam w domu na parapetach. Tutaj w górach klimat jest dużo ostrzejszy. Wszystkie delikatne rośliny sieję i wynoszę na zewnątrz dopiero po "zimnej Zośce". A i potem z uwagą śledzę prognozy zaopatrzona w liczne akcesoria do okrywania.
Odnalazłam dzisiaj zdjęcia z pierwszego roku gospodarzenia tutaj i uprawy małego ogródka. Zamieszczam więc kilka zdjęć.






środa, 5 stycznia 2011

Dylematy "grzaniowe"

Dom został zbudowany ok 1950 roku przez tatę Ema. Ponieważ rodzice nie byli majętni, materiały w tamtych czasach ciężko było zdobyć a także fundusze,  chałupka powstała ( domniemam )  najtańszym kosztem.
Domek  jak większość ówczesnych w naszych rejonach zbudowany na kamiennej podmurówce, z bala. Przestrzenie między nimi wypełnione są mchem. Dom początkowo posiadał dwie izby i sień, w pózniejszych latach zostały dobudowane jeszcze dwa pomieszczenia z pustaków. Tym sposobem zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami ok 70 m powierzchni mieszkaniowej :)
Nie ma co ukrywać, przez wiele lat nikt tego domu nie remontował. Liczne rodzeństwo Ema bardzo szybko wyprowadziło się z domu, jak i on również. W tamtych czasach wszyscy chcieli mieszkać w mieście :) Zostali staruszkowie którzy doczekali w nim wspaniałego sędziwego wieku.

Ogólnie dom roztacza ( jak dla mnie ) wspaniałą aurę i chyba lubi przyciągać ludzi, moje osobiste sugestie ;)
Niestety wymaga ogromnych wkładów finansowych których po prostu nie mamy. Żyjemy z jednej pensji i nie posiłkujemy się kredytami.
Przez dwa lata udało nam się wymienić większość okien, drzwi wejściowe, zamknąć wyjście na strych i w  miarę go uporządkować. Wyremontować najbardziej strategiczne miejsca.

Uporządkowaliśmy również ogródek w którym z różnym skutkiem uprawiam warzywa, odmłodzić sad który jak dla mnie przedstawia ogromną wartość, rosną w nim stare odmiany jabłoni, papierówki, szara i złota reneta oraz antonówki.

Ale miało być o ogrzewaniu. W domu znajduję się dwa piece. Kuchenny który ogrzewa kuchnię i prowizoryczną łazienkę oraz piec kaflowy w pokoju. Niestety pozostałe pomieszczenia są nie ogrzewane. W trzecim pokoju jest jeszcze koza,  nie daje dostatecznie dużo ciepła.
Borykamy się z problemem jak ogrzać pozostałą część domu. Piec centralnego ogrzewania odpada ponieważ  
nie mamy go gdzie postawić. Zresztą nawet w piecach nie palę węglem. Nie wiem dlaczego zapach palonego węgla jest dla mnie bardzo nie przyjemy i po prostu mnie dusi. Do tego wszechobecny czarny pył. Przez większość czasu jestem  tutaj sama z synkiem, musiałabym ten węgiel również sama dzwigać. Stanowczo wolę nosić koszyki z drzewem :)

Myślałam o ogrzewaniu kominkowym z nawiewem ciepłego powietrza. Szkoda mi jednak pozbywać się pieca kaflowego w pokoju. Im dłużej w nim palę tym bardziej go lubię :) Wydaje mi się że żadne urządzenie grzewcze nie jest tak ekonomiczne i nie daje tyle ciepła.
W ostatnim czasie zaświtał mi w głowie pomysł aby do pieca kuchennego podłączyć wężownicę i przyłączyć kaloryfery. Nie wiem jednak czy piec nie jest za mały. Może wybudować większy ? a może przebudować piece tak aby jeden grzał dwa pokoje. Jednak to rozwiązanie nie będzie do końca satysfakcjonujące ponieważ pozostanie kwestia trzeciego pokoju i przyszłej łazienki.
Marzy nam się również w przyszłości ( pewnie dalekiej ) przystosować strych jako użytkowy. Ale to już inna bajka :)

Może ktoś z czytelników bloga podpowie nam jakieś rozsądne rozwiązanie, jak ogrzewacie swoje domy ? W szczególności chodzi mi o te stare, w nowoczesnych wiem że nie ma problemu. Najczęściej już przed budową właściciele wiedzą czym będą ogrzewać i przeznaczają ku temu stosowne pomieszczenia. Co innego my - miłośnicy ruinek :) często musimy się niezle "nagłówkować"

Bardzo lubię tą kozę, jednak bardzo szybko stygnie



Piec kuchenny



I mój ulubiony w pokoju

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Kiedyś pisanie bloga przychodziło mi z ogromną łatwością. Powstawał post za postem, dzień po dniu. Pierwszego założyłam chyba ok 5 lat temu. Nawiązałam wtedy kilka wspaniałych znajomości, poznałam wielu ciekawych ludzi. Niestety posiadam przykrą wadę że często działam pochopnie i wszystkie zapiski po jakim czasie lądowały w "przestrzeni wirtualnej". Jedno kliknięcie i kilka lub kilkanaście miesięcy  znikało bezpowrotnie.
Może tym razem uda mi się poprowadzić ten dziennik trochę dłużej, może nawet przez cały dopiero rozpoczęty rok.

W sylwestra wróciliśmy. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło  podczas naszej nie obecności. O 4 rano przedarliśmy się do wychłodzonego domu. Woda na szczęście nie zamarzła, czego najbardziej się obawialiśmy. Jeżeli tak by się stało, do wiosny musielibyśmy nosić ją w wiadrach ze zródła.

Wkoło mnóstwo śladów, saren, zajęcy, lisich, odgadywaliśmy z Młodym tropy :)
Zwierzaki zadowolone z powrotu do domu. Muszę przyznać że obawiałam się podróży z nimi. Kotka po raz pierwszy jechała samochodem. Obie dziewczyny jednak łeb w łeb grzecznie leżały na tylnym siedzeniu. Mimo iż na co dzień za bardzo się nie kochają.

A wczoraj od rana mnie nosiło. Wstałam wcześnie, szybko zrobiłam obiad i zaczęłam intensywnie kombinować. W efekcie zażądałam od zdumionego Ema jakiegoś narzędzia którym mogłabym oderwać kawałek paskudnego linoleum leżącego na podłodze w kuchni. Chłop z pewnym ociąganiem wykonał polecenie. Nie powiedziałam mu od razu że moim zamierzeniem jest pozbyć się tego cuda w całości.
I tak najpierw mały  kawałeczek. Potem niewinnie " kochanie, zobaczymy jeszcze tutaj ... ? ".

Efektem czego cały wczorajszy dzień spędziliśmy na odrywaniu tego paskudztwa z podłogi. Pomocne okazały się szpachelka i szczotka druciana. Miałam nadzieję że deski które odkryjemy nie będą pomalowane farbą olejną, niestety płonne. Podłoga ogólnie nie wygląda za dobrze. Trzy dechy do wymiany całkowitej. Reszta będzie nam musiała posłużyć jeszcze jakiś czas, w tym roku nie planujemy remontu generalnego kuchni. Priorytetem będzie łazienka, która mam nadzieję powstanie latem.

A oto relacja z przebiegu prac :)

Jeszcze linoleum



Nie dobrze - dziury :(  Sprytnie ukryte pod kawałkami blachy. Chodząc po podłodze nie mieliśmy pojęcia ze pod spodem jest takie próchno.



Kto przybijał te gwozdzie ? Zgodnie doszliśmy do wniosku że znamy człowieka który jest taki dokładny :)



Efekt końcowy. Nie jest olśniewający ale wkrótce będzie lepiej. W najbliższej przyszłości oczyścimy dechy z farby. Potem zobaczymy.



A to zdjęcie oczyszczonej podłogi w pokoju. Żałuję tylko że pomalowaliśmy ją lakierem. Są ślady po kornikach, mnie to zupełnie nie przeszkadza.




I jeszcze ... zrobione przed chwilą. Widok z okna.







Widzę że przez bardzo krótki okres swojego istnienia blog zyskał kilku obserwatorów. Cieszę się z tego bardzo i pozdrawiam.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Miasto

Nie mogę tutaj spać. Życie w betonach znacznie różni się od tego do którego w ostatnim czasie przywykłam. Odgłosy ...  inne, zapomniane ... szum wody w toaletach, przejeżdżające auta, co chwilę kroki na klatce schodowej ... jak szybko się można odzwyczaić ...

Święta ... spokojne, rodzinne, w zasadzie sympatyczne, tak bardzo się starają aby nam było tu dobrze ...

Miasto ...  denerwuje mnie, kolorowe wystawy, tandetne ozdoby i sztuczni Mikołaje, tłok, pośpiech, uliczne korki ...

Młody zadowolony smacznie pochrapuje po kolejnym dniu pełnym wrażeń. Em pracje.

Za kilka dni wracamy do domu.

Martwię się. Czy króliki nie pozdychały ... woda nie zamarzła, chałupa pewnie wyziębina i ciężko będzie ogrzać ... podobno śniegu nasypało ....

Przez pierwszy rok mojego mieszkania w górach nie było dnia abym nie tęskniła za miastem. Teraz chciałbym być już w domu ... dziwnie to brzmi kiedy piszę te słowa w miejscu w którym spędziłam 25 lat swojego życia.

środa, 22 grudnia 2010

Wróciła

Zawsze byłam niedowiarkiem i nie przywiązywałam uwagi do przysłów, powiedzeń, przesądów i tym podobnych. Odkąd mieszkamy na górce mój pogląd na te sprawy ulega powoli radykalnej zmianie. Jak Barbary po lodzie to Boże Narodzenie po wodzie - powiedziała do mnie mnie jakiś czas temu siostra Em. Zresztą ona jest najlepszą "specjalistką" od pogody i faz księżyca :)
Zatem warzywa i kwiaty sieję kiedy da mi sygnał że dziś najlepszy dzień a kiedy się chcę dowiedzieć prognozy długoterminowej " walę do niej jak w dym ".
Bardzo żałuję że kiedy przyjeżdżaliśmy tutaj jako "wakacyjni turyści", nie spisywałam różnych zasłyszanych historii, przepisów i innych życiowych mądrości od mamy Ema. Pamięć ulotna  jest niestety. Nikt inny nie znał się tak dobrze na ziołach, uprawie warzyw itp.
Ale co to ja chciałam, acha. Mamy paskudną pluchę na zewnątrz. Śnieg topi się na potęgę. Brudno, szaro i mokro. 

Nadal nie czuję świąt. Może dlatego że po raz pierwszy od wielu lat nie przygotowuję kolacji wigilijnej. W domu nie pachnie, kapustą ani grzybami. Zamiast makowcy upiekłam dzisiaj dziwne torto - podobne ciasto. Otworzyłam do niego ostatni słoiczek kandyzowanych wiśni który znalazłam w piwniczce. W tym roku był urodzaj na jabłka. Do tej pory jeszcze mamy dwie skrzynki szarej renety. Wiśni za to nie było wcale. Wiosna była bardzo mokra w tym roku. W czerwcu mieliśmy powodz. 

Szczęściara wróciła. Uciekła na schody i siedzi tam do tej pory. Nie wiem dlaczego zawsze jak wraca po kilkugodzinnej nieobecności zachowuje się jak dzika kotka. Ucieka, chowa się, dopiero po jakimś czasie przyjdzie i da się pogłaskać. 
Może jeszcze przedstawię drugą dziewczynkę. Ona chyba najbardziej cierpiała z racji przeprowadzki na wieś. Typowo kanapowo, w obecnej chwili "koszykowo - piecowy" pies. W zasadzie wystarczy jej wyjść tylko raz dziennie na zewnątrz i to długo ją muszę namawiać. Tak będzie do wiosny, do pierwszych cieplejszych promyków słońca. Suka jest z nami już 7 lat. Pies  po ogromnych życiowych przejściach. Zaliczyła kilku "panów", walki psów, głód, szczeniaki w wieku niespełna roku, na końcu schronisko. Cudem ją stamtąd wydostaliśmy. 
Dwa lata temu pewien weterynarz ( miejscowy ) nie dawał jej szans na przeżycie. Inny nam pomógł, przeprowadził operację i jak na razie jest w miarę ok. Liczę się jednak z tym że choroba może powrócić. Na razie jednak jesteśmy razem i to się liczy.