środa, 5 stycznia 2011

Dylematy "grzaniowe"

Dom został zbudowany ok 1950 roku przez tatę Ema. Ponieważ rodzice nie byli majętni, materiały w tamtych czasach ciężko było zdobyć a także fundusze,  chałupka powstała ( domniemam )  najtańszym kosztem.
Domek  jak większość ówczesnych w naszych rejonach zbudowany na kamiennej podmurówce, z bala. Przestrzenie między nimi wypełnione są mchem. Dom początkowo posiadał dwie izby i sień, w pózniejszych latach zostały dobudowane jeszcze dwa pomieszczenia z pustaków. Tym sposobem zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami ok 70 m powierzchni mieszkaniowej :)
Nie ma co ukrywać, przez wiele lat nikt tego domu nie remontował. Liczne rodzeństwo Ema bardzo szybko wyprowadziło się z domu, jak i on również. W tamtych czasach wszyscy chcieli mieszkać w mieście :) Zostali staruszkowie którzy doczekali w nim wspaniałego sędziwego wieku.

Ogólnie dom roztacza ( jak dla mnie ) wspaniałą aurę i chyba lubi przyciągać ludzi, moje osobiste sugestie ;)
Niestety wymaga ogromnych wkładów finansowych których po prostu nie mamy. Żyjemy z jednej pensji i nie posiłkujemy się kredytami.
Przez dwa lata udało nam się wymienić większość okien, drzwi wejściowe, zamknąć wyjście na strych i w  miarę go uporządkować. Wyremontować najbardziej strategiczne miejsca.

Uporządkowaliśmy również ogródek w którym z różnym skutkiem uprawiam warzywa, odmłodzić sad który jak dla mnie przedstawia ogromną wartość, rosną w nim stare odmiany jabłoni, papierówki, szara i złota reneta oraz antonówki.

Ale miało być o ogrzewaniu. W domu znajduję się dwa piece. Kuchenny który ogrzewa kuchnię i prowizoryczną łazienkę oraz piec kaflowy w pokoju. Niestety pozostałe pomieszczenia są nie ogrzewane. W trzecim pokoju jest jeszcze koza,  nie daje dostatecznie dużo ciepła.
Borykamy się z problemem jak ogrzać pozostałą część domu. Piec centralnego ogrzewania odpada ponieważ  
nie mamy go gdzie postawić. Zresztą nawet w piecach nie palę węglem. Nie wiem dlaczego zapach palonego węgla jest dla mnie bardzo nie przyjemy i po prostu mnie dusi. Do tego wszechobecny czarny pył. Przez większość czasu jestem  tutaj sama z synkiem, musiałabym ten węgiel również sama dzwigać. Stanowczo wolę nosić koszyki z drzewem :)

Myślałam o ogrzewaniu kominkowym z nawiewem ciepłego powietrza. Szkoda mi jednak pozbywać się pieca kaflowego w pokoju. Im dłużej w nim palę tym bardziej go lubię :) Wydaje mi się że żadne urządzenie grzewcze nie jest tak ekonomiczne i nie daje tyle ciepła.
W ostatnim czasie zaświtał mi w głowie pomysł aby do pieca kuchennego podłączyć wężownicę i przyłączyć kaloryfery. Nie wiem jednak czy piec nie jest za mały. Może wybudować większy ? a może przebudować piece tak aby jeden grzał dwa pokoje. Jednak to rozwiązanie nie będzie do końca satysfakcjonujące ponieważ pozostanie kwestia trzeciego pokoju i przyszłej łazienki.
Marzy nam się również w przyszłości ( pewnie dalekiej ) przystosować strych jako użytkowy. Ale to już inna bajka :)

Może ktoś z czytelników bloga podpowie nam jakieś rozsądne rozwiązanie, jak ogrzewacie swoje domy ? W szczególności chodzi mi o te stare, w nowoczesnych wiem że nie ma problemu. Najczęściej już przed budową właściciele wiedzą czym będą ogrzewać i przeznaczają ku temu stosowne pomieszczenia. Co innego my - miłośnicy ruinek :) często musimy się niezle "nagłówkować"

Bardzo lubię tą kozę, jednak bardzo szybko stygnie



Piec kuchenny



I mój ulubiony w pokoju

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Kiedyś pisanie bloga przychodziło mi z ogromną łatwością. Powstawał post za postem, dzień po dniu. Pierwszego założyłam chyba ok 5 lat temu. Nawiązałam wtedy kilka wspaniałych znajomości, poznałam wielu ciekawych ludzi. Niestety posiadam przykrą wadę że często działam pochopnie i wszystkie zapiski po jakim czasie lądowały w "przestrzeni wirtualnej". Jedno kliknięcie i kilka lub kilkanaście miesięcy  znikało bezpowrotnie.
Może tym razem uda mi się poprowadzić ten dziennik trochę dłużej, może nawet przez cały dopiero rozpoczęty rok.

W sylwestra wróciliśmy. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło  podczas naszej nie obecności. O 4 rano przedarliśmy się do wychłodzonego domu. Woda na szczęście nie zamarzła, czego najbardziej się obawialiśmy. Jeżeli tak by się stało, do wiosny musielibyśmy nosić ją w wiadrach ze zródła.

Wkoło mnóstwo śladów, saren, zajęcy, lisich, odgadywaliśmy z Młodym tropy :)
Zwierzaki zadowolone z powrotu do domu. Muszę przyznać że obawiałam się podróży z nimi. Kotka po raz pierwszy jechała samochodem. Obie dziewczyny jednak łeb w łeb grzecznie leżały na tylnym siedzeniu. Mimo iż na co dzień za bardzo się nie kochają.

A wczoraj od rana mnie nosiło. Wstałam wcześnie, szybko zrobiłam obiad i zaczęłam intensywnie kombinować. W efekcie zażądałam od zdumionego Ema jakiegoś narzędzia którym mogłabym oderwać kawałek paskudnego linoleum leżącego na podłodze w kuchni. Chłop z pewnym ociąganiem wykonał polecenie. Nie powiedziałam mu od razu że moim zamierzeniem jest pozbyć się tego cuda w całości.
I tak najpierw mały  kawałeczek. Potem niewinnie " kochanie, zobaczymy jeszcze tutaj ... ? ".

Efektem czego cały wczorajszy dzień spędziliśmy na odrywaniu tego paskudztwa z podłogi. Pomocne okazały się szpachelka i szczotka druciana. Miałam nadzieję że deski które odkryjemy nie będą pomalowane farbą olejną, niestety płonne. Podłoga ogólnie nie wygląda za dobrze. Trzy dechy do wymiany całkowitej. Reszta będzie nam musiała posłużyć jeszcze jakiś czas, w tym roku nie planujemy remontu generalnego kuchni. Priorytetem będzie łazienka, która mam nadzieję powstanie latem.

A oto relacja z przebiegu prac :)

Jeszcze linoleum



Nie dobrze - dziury :(  Sprytnie ukryte pod kawałkami blachy. Chodząc po podłodze nie mieliśmy pojęcia ze pod spodem jest takie próchno.



Kto przybijał te gwozdzie ? Zgodnie doszliśmy do wniosku że znamy człowieka który jest taki dokładny :)



Efekt końcowy. Nie jest olśniewający ale wkrótce będzie lepiej. W najbliższej przyszłości oczyścimy dechy z farby. Potem zobaczymy.



A to zdjęcie oczyszczonej podłogi w pokoju. Żałuję tylko że pomalowaliśmy ją lakierem. Są ślady po kornikach, mnie to zupełnie nie przeszkadza.




I jeszcze ... zrobione przed chwilą. Widok z okna.







Widzę że przez bardzo krótki okres swojego istnienia blog zyskał kilku obserwatorów. Cieszę się z tego bardzo i pozdrawiam.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Miasto

Nie mogę tutaj spać. Życie w betonach znacznie różni się od tego do którego w ostatnim czasie przywykłam. Odgłosy ...  inne, zapomniane ... szum wody w toaletach, przejeżdżające auta, co chwilę kroki na klatce schodowej ... jak szybko się można odzwyczaić ...

Święta ... spokojne, rodzinne, w zasadzie sympatyczne, tak bardzo się starają aby nam było tu dobrze ...

Miasto ...  denerwuje mnie, kolorowe wystawy, tandetne ozdoby i sztuczni Mikołaje, tłok, pośpiech, uliczne korki ...

Młody zadowolony smacznie pochrapuje po kolejnym dniu pełnym wrażeń. Em pracje.

Za kilka dni wracamy do domu.

Martwię się. Czy króliki nie pozdychały ... woda nie zamarzła, chałupa pewnie wyziębina i ciężko będzie ogrzać ... podobno śniegu nasypało ....

Przez pierwszy rok mojego mieszkania w górach nie było dnia abym nie tęskniła za miastem. Teraz chciałbym być już w domu ... dziwnie to brzmi kiedy piszę te słowa w miejscu w którym spędziłam 25 lat swojego życia.

środa, 22 grudnia 2010

Wróciła

Zawsze byłam niedowiarkiem i nie przywiązywałam uwagi do przysłów, powiedzeń, przesądów i tym podobnych. Odkąd mieszkamy na górce mój pogląd na te sprawy ulega powoli radykalnej zmianie. Jak Barbary po lodzie to Boże Narodzenie po wodzie - powiedziała do mnie mnie jakiś czas temu siostra Em. Zresztą ona jest najlepszą "specjalistką" od pogody i faz księżyca :)
Zatem warzywa i kwiaty sieję kiedy da mi sygnał że dziś najlepszy dzień a kiedy się chcę dowiedzieć prognozy długoterminowej " walę do niej jak w dym ".
Bardzo żałuję że kiedy przyjeżdżaliśmy tutaj jako "wakacyjni turyści", nie spisywałam różnych zasłyszanych historii, przepisów i innych życiowych mądrości od mamy Ema. Pamięć ulotna  jest niestety. Nikt inny nie znał się tak dobrze na ziołach, uprawie warzyw itp.
Ale co to ja chciałam, acha. Mamy paskudną pluchę na zewnątrz. Śnieg topi się na potęgę. Brudno, szaro i mokro. 

Nadal nie czuję świąt. Może dlatego że po raz pierwszy od wielu lat nie przygotowuję kolacji wigilijnej. W domu nie pachnie, kapustą ani grzybami. Zamiast makowcy upiekłam dzisiaj dziwne torto - podobne ciasto. Otworzyłam do niego ostatni słoiczek kandyzowanych wiśni który znalazłam w piwniczce. W tym roku był urodzaj na jabłka. Do tej pory jeszcze mamy dwie skrzynki szarej renety. Wiśni za to nie było wcale. Wiosna była bardzo mokra w tym roku. W czerwcu mieliśmy powodz. 

Szczęściara wróciła. Uciekła na schody i siedzi tam do tej pory. Nie wiem dlaczego zawsze jak wraca po kilkugodzinnej nieobecności zachowuje się jak dzika kotka. Ucieka, chowa się, dopiero po jakimś czasie przyjdzie i da się pogłaskać. 
Może jeszcze przedstawię drugą dziewczynkę. Ona chyba najbardziej cierpiała z racji przeprowadzki na wieś. Typowo kanapowo, w obecnej chwili "koszykowo - piecowy" pies. W zasadzie wystarczy jej wyjść tylko raz dziennie na zewnątrz i to długo ją muszę namawiać. Tak będzie do wiosny, do pierwszych cieplejszych promyków słońca. Suka jest z nami już 7 lat. Pies  po ogromnych życiowych przejściach. Zaliczyła kilku "panów", walki psów, głód, szczeniaki w wieku niespełna roku, na końcu schronisko. Cudem ją stamtąd wydostaliśmy. 
Dwa lata temu pewien weterynarz ( miejscowy ) nie dawał jej szans na przeżycie. Inny nam pomógł, przeprowadził operację i jak na razie jest w miarę ok. Liczę się jednak z tym że choroba może powrócić. Na razie jednak jesteśmy razem i to się liczy. 

wtorek, 21 grudnia 2010

Marzenie

Nadal czuję ogromną niechęć do przygotowań świątecznych. Jednak trzeba było się ruszyć do garów. Z pustą ręką nie pojedziemy. Od rana zaatakowałam  karkówkę i przyprawiony wcześniej boczek, pierniki poczynione kilka dni temu pieczołowicie z Młodym udekorowaliśmy, choinka ubrana ( coś czuję że długo nie postoi bo już się zaczyna sypać ). Chałupa w miarę doprowadzona do porządku.

Dzisiaj po raz pierwszy odkąd leży śnieg próbowałam wyjechać na górę. Nie wiem co mnie podkusiło. Chyba Em telefonicznie, ciągle się pyta, wyjeżdżasz pod dom ? No i wyjechałam na swoje nieszczęście. Oczywiście mniej więcej w połowie wpadłam w poślizg i wylądowałam w poprzek drogi. Przód na skarpie a tył auta na górze. Ależ się umordowałam. Pod koła wysypałam dwa wiadra popiołu, koła boksowały a ja coraz bardziej wbijałam się w brzeg. Po godzinie udało mi się zjechać tyłem. Wolę już te siaty taszczyć.
Terenówka mi się marzy z napędem na cztery. Marzenia można mieć przecież ..

Zrobiło się cieplej i kotka wyszła na włóczęgę, musi wrócić do piątku  bo samej jej tutaj nie zostawię




niedziela, 19 grudnia 2010

Turyści

Powoli zaczyna się masowy najazd turystów na nasz kurorcik. Znowu zaroi się od "kombinezonów". Sezon będzie trwał nieprzerwanie do końca ferii zimowych. Potem krótka przerwa i wielkanocny najazd gości który już  w zasadzie potrwa do końca wakacji.
Nie lubię tego nawału. Kolejki w sklepach i wszechobecna drożyzna.

A my wyjeżdżamy na święta do "Wielkiego Miasta". Górami i zimą zdążymy się jeszcze nacieszyć. Startujemy w piątek wczesnym rankiem. Do pokonania kilkaset kilometrów. Przy odrobinie szczęścia może zdążymy zjeść wigilijnego karpia w gronie stęsknionej rodzinki.

Zaczyna się odwilż. Ciekawe czy stopi cały śnieg. Mam nadzieję że nie. Teraz jest pięknie.

Halny

Od rana wieje halny. Zapowiadają odwilż, myślę że prognozy się sprawdzą.
Udało mi się w końcu  uruchomić samochód. Jeżeli w nocy znowu nas nie zamrozi zawiozę nareszcie swoje wynudzone dziecko do szkoły.
W tym roku jakoś omija mnie magia świąt, nawet chałupy nie szykuję. Dobrze że żyję z dala od tej całej komercji. Em przyjechał na jeden dzień, coś tam grzebnął, w zasadzie nic wielkiego ale zawsze. Powoli zaczynam mieć dość remontów, bałaganu, noszenia drzewa, palenia w piecach, pompowania wody, odśnieżania i ciągłego biegania z suszarką do włosów aby podgrzać to co aktualnie zamarzło albo ma zamiar. Coraz częściej proszę Ema abyśmy trochę zwolnili.
Brakuje mi pracy. Dwa tygodnie temu kiedy zaczęły się pierwsze zimowe utrudnienia zdecydowałam się złożyć wypowiedzenie. Dobrze, bo do tej pory pewnie już by mnie zwolnili dyscyplinarnie.
Jak na razie mamy jeszcze cały czas wodę i z tego się cieszę. Może w tym roku nie zamarznie.
Dziś rano zauważyłam zwierzątko łasicowate pod oknem. Po bliższych oględzinach znalezliśmy kilka norek wyrytych pod śniegiem i dużo śladów małych łapek. Nie wiem czy to kuna, łasica, może coś innego. Przebiegło tak szybko że nie zdążyłam dobrze się przyjrzeć. Na pewno wróci.
Sarny buszują przy domu wyjadając siano które leży na górze w stajni. Nie nie mam konia, nie wiem dlaczego stajnia. Tak jest od zawsze. Mama Ema trzymała tam krowę.
Przed chwilą wyjechał. Ciągle wyjeżdża. Przyzwyczaiłam się. Zresztą nie jestem tutaj tak całkiem sama. Jest Młody i zwierzaki. Moje osobiste hodowane i te mniej lub bardziej przysposobione ;)