wtorek, 18 grudnia 2012

Nadal tyły i pyły

Wyłaniam się powoli z brudu i pyłu. Nie wszystko co zaplanowane zrobione ( jak zawsze zresztą ). Trzech rządków płytek co to miały być tylko położone w trzy godziny nadal nie ma i zapewne będą dopiero po świętach, ale co tam. Trzy ściany wyczyszczone i zafugowane ( była zabawa ). Ławka kuchenna prawie skończona, zbudowała się w dwie godzinki w zadymce śnieżnej. Co prawda nie ma jeszcze oparcia i ludowych kwiatków ale i tak cieszy jak nie wiem co. Za to o niebo lepiej wygląda od krzeseł z lat osiemdziesiątych na które już patrzeć nie mogłam. Nowy stół z desek też będzie ... kiedyś. Święty skoczył jeszcze na chwilkę do stolicy żeby i tam dokończyć co zaczął, przy dobrych wiatrach wyrobi się i wróci kiedy świąteczny czas nastanie.


A ja tylko trochę te pyły poomiatam pod jego nieobecność, wypiorę z 10 pralek prania, ubiję karpia którego wcześniej złowię/zakupię ? i załatwię jakąś choinkę.


A tak poważnie Kochani Czytelnicy nie mam szans wyrobić się z tym wszystkim do poniedziałku, ale wcale się tym nie przejmuję. Bo czy ja muszę koniecznie upiec te wszystkie placki i mięsiwa, wcale nie muszę. Czy sterylny dom jest sprawą życia i śmierci w czasie świąt, wcale nie jest. I tym optymistycznym akcentem kończę tego szybkiego posta.



Jeszcze tylko podziękowania. Wszystkim czytelnikom bloga którzy zostawili komentarze pod poprzednim wpisem serdecznie dziękuję za ciepłe słowa, podtrzymywanie na duchu i za to że jesteście. Przepraszam że nie odpisałam z braku czasu i głowy która buja w obłokach.


Szczególne podziękowania dla Joli z Jolinkowa za wspaniałą inspirację. To właśnie dzięki Joli i jej przepięknemu domowi zdecydowałam się na odkrycie bali u nas i najprawdopodobniej będziemy kontynuować prace dalej. Mam nadzieję że wkrótce wróci do nas i znowu będziemy się zachwycać jej wspaniałymi opowieściami.



Zbliża się półrocze, w szkole poszaleli. Młody się nie wyrabia, średnia 4,5, chce podnieść poprzeczkę więc całe popołudnia spędzamy przy książkach, pracach plastycznych, technicznych itp. itd. Często szczerze powiedziawszy głupich i niepotrzebnych "zjadaczach" czasu.



Wrzucam jeszcze kilka roboczych zdjęć i znikam.


  

sobota, 8 grudnia 2012

Wszyscy się cieszą ...


Wszyscy cieszą się z nadejścia zimy. Na blogach świątecznie biało i czerwono od ozdób a u mnie klęska wczesnej zimy. Nie mogę się pozbierać. Listopad był w tym roku wyjątkowo ciepły, temperatura średnio wynosiła 10 stopni na plusie. Jakoś nie spodziewałam się tak szybkiego ataku zimy i to zimy w tym mroznym wydaniu. Od tygodnia nocami temperatura spada grubo ponad 10 stopni na minusie, w dzień nie wiele cieplej. Przez remonty rozszczelniliśmy chałupę i teraz wieje po kątach. Tu dziura, tam dziurka, tu skute, w rezultacie piece idą przez cały dzień pełną parą a wieczorem szybko się wychładza.
I w zasadzie gdybym miała tylko takie problemy to by było nawet niezle, ale o innych sprawach nie chcę pisać na blogu więc pominę milczeniem.

Zasypało nas śniegiem, auto pod górką zostawiam, zaliczyłam też pierwszy poślizg który wyrzucił mnie na barierkę. Szczęście że była, inaczej wylądowałabym w rzece. To wszystko przez ten zimowy atak, nie byłam przygotowana na takie oblodzenie. Auto coś tam się porysowało ale już dawno przestałam zwracać uwagę na rysy, otarcia i korozje. Jeszcze mi tyłek wozi ale myślę że to są ostatnie tchnienia. Prędzej czy pózniej zostaniemy postawieni przed faktem zaciągnięcia kredytu na nowe - stare auto.

Świąt na razie u nas nie ma, nie czuję i już. Mam nadzieje że się zerwę może w ostatnim tygodniu przed i nadrobię zaległości a jeżeli się nie uda to chociaż potraw świątecznych nagotuję, pierników i strucli napiekę. Być może .... Na razie jutro przyjeżdża święty i kujemy kolejną ścianę. O dziwo dostał tydzień urlopu, może coś się uda popchnąć do przodu. A może nic nie popychać i spędzić po prostu miły rodzinny tydzień ? Z dzieckiem na lodowisko pójść, może do kina albo gdzieś po prostu, a może do wielkiego miasta skoczyć pooglądać komercyjnych Mikołajów. Zresztą nie muszę, wyobrazcie sobie że w środę otwierają u nas Tesco. Wielki świat przyszedł do nas. W sumie jestem w lekkim szoku, głupio w naszym miasteczku będzie wyglądał ten market. Już neony dają po oczach z daleka. Przynajmniej będzie gdzie kupić karmę dla psa i kotów,  proszek z promocji, świeczki i parę jeszcze innych rzeczy.

Gdybym nie dała rady tu wskoczyć jeszcze przed świętami już dzisiaj życzę Wszystkim czytelnikom bloga Wesołych Świąt, tak na wszelki wypadek. Może jednak na wyrost te życzenia, pewnie wpadnę się pochwalić skutą ścianą albo inną demolką.

Na koniec o kozach będzie. Się obraziły na jedzenie i mnie wnerwiają oprócz Jadzki bo ta je za dwóch, albo trzech ? być może .....

Nie robię ostatnio żadnych zdjęć ponieważ ograniczam wychodzenie z domu do minimum. Chociaż przez noszenie koszy z drzewem, co najmniej 3 razy muszę wyjść do kóz, wody itd. to i tak wychodzi że pół dnia spędzam na zewnątrz trzęsąc się z zimna. Aparat też na śniegu prześwietla i powoli kończy żywot. Mogłabym pokazać Wam piękną zimę w górach, ośnieżone szczyty lasów, skutą lodem rzekę ale nic z tego. Za to wczoraj zrobiłam kilka zdjęć kozom na zimowej przechadzce. Pokręciły się trochę po śniegu, poobjadały uschnięte pędy powojników i po 15 minutach wróciły do swojego lokum. Luśka chciała na siłę wejść do domu. Kiedyś im pozwałam ale po tym jak Jadzka wpadła do kuchni, zjadła w mgnieniu oka kwiatka z parapetu a potem na niego wskoczyła już ich nie wpuszczam. Moja mama która akurat przebywała u nas w gościnie prawie zawału nie dostała a potem zaczęła wyzywać mnie od szalonej wariatki ;)
A Luśka (zresztą ma imię jednej z moich ciotek) to moja ulubiona uczłowieczona koza. Może dlatego że pierwsza, no druga po Bolku. 












poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kochanie zobacz jakie masz śliczne czerwone cegiełki

... powiedział  święty o 3 nad ranem kiedy balansowałam na stołku z fleksem w ręku. Pył i kurz wypełniał moje oczy i nos, marzyłam tylko o kąpieli i położeniu się do ciepłego łóżka. Niestety ani jedno ani drugie nie było możliwe. Woda z racji odcięcia jej dopływu miała popłynąć za kilkanaście godzin a łóżko było zimne ponieważ nie mieliśmy czasu napalić w piecu.


Po 3 godzinach snu w brzasku niedzielnego poranka ukazał się ogrom pracy którą mieliśmy wykonać w kilka godzin. Wszechobecny czerwono - brązowy pył ze szlifowania cegieł i belek nie pozostawiał złudzeń że będzie to ciężki dzień. Ok 18 pozbyliśmy się pierwszej warstwy zapylenia i wypuściliśmy dziecko z pokoju w którym zostało zamknięte do odwołania. Z czego na całe szczęście było bardzo zadowolone.


Pierwsze próby wypełnienia przestrzeni między balami gipsową zaprawą wypadły nader pomyślnie i czeka mnie z tym sporo zabawy. Oczywiście zaplanowane prace  nie są wykonane nawet w połowie tego co jeszcze przed nami. Mgliste marzenia o skończeniu do świąt są mniej niż realne. Pozostaje mi więc uprzątnąć to co zostało i piec pierniki. Kolejne prace dewastacyjne chałupy zaplanowaliśmy tuż po świętach.  Przy dobrych wiatrach być może noworoczny toast uda się spełnić w wykończonej albo prawie wykończonej kuchni.



Święty po 48 godzinach kucia i wynoszenia gruzu wsiadł do auta i przedzierając się przez śnieżną zadymę ruszył do stolicy. Na letnich oponach z poślizgiem mniej niż bardziej kontrolowanym, wiem że na szczęście do niej dotarł. Mnie nie pozostaje nic innego jak chwycić za łopatę odmieść szlaki i kontynuować odpylanie chałupy.
Zima się rozgościła chyba już na dłużej.





niedziela, 25 listopada 2012

A co tam panie na górce ?

Nie mam zupełnie weny do pisania, wolę podczytywać na razie po cichutku Wasze blogi.
Najtrudniejszy był pierwszy tydzień bez komputera, pózniej można się przyzwyczaić.
A dlaczego bez kompa ?

A było tak ... najpierw maleńkie weekendowe malowanie pokoju. Święty przyjechał, odświeżył i odjechał jak zwykle. Zostałam z całym bałaganem, kilka godzin i graty stały na swoim miejscu, przecierałam, wycierałam, i w zasadzie wszystko szło do przodu. No właśnie szło. Wzięłam się za podłączanie komputera,  nie wiem jakim sposobem nastąpiło zwarcie i pożar który szybko zauważony i opanowany nie poczynił większych szkód poza całkowitym i doszczętnym spaleniem wszystkich kabli, jak się również pozniej okazało i radiówki. Zatem zostałam odcięta od wirtualnego świata. Mogłam po najmniejszej linii oporu wezwać dotychczasowego dostarczyciela naszego łącza internetowego i załatwiłby sprawę w kilkanaście minut. Postanowiłam jednak poszukać innego dostawcy ponieważ łącze z którego korzystaliśmy od prawie 4 lat z miesiąca na miesiąc pozostawało coraz więcej do życzenia.

Trwało to wszystko i trwało, przyznaję że nie śpieszyłam się zbytnio z wyborem. Przyśpieszyła mnie szkoła Młodego. Jak się okazuje w 4 klasie szkoły podstawowej internet jest niezbędny.
Tak więc od czwartku mamy kontakt ze światem, Młody na swoim lapku coś tam kombinuje a ja nadrabiam zaległości blogowe, i nie tylko ...

A w domu ...  kochanie wymienimy płytki w kuchni ? Jasne możemy, 3 godziny i będzie zrobione. W trakcie skuwania starych płytek odpadł również tynk z dwóch ścian i wszystko co na nich było. Aktualnie jestem na etapie wybierania mchu i słomianych warkoczy ze szczelin. Tak więc świątecznych porządków w tym roku nie będzie. Nie mamy  szans skończyć. Święty z racji awansu w pracy nie dostanie wolnego co najmniej do świąt ale tych wielkanocnych :) Aktualnie jestem na etapie czyszczenia beli i usuwania mchu. W piątek wraca i ruszamy ze zmasowanym atakiem ... życzcie nam powodzenia.
Zdjęcia będą jak kupię nowe akumulatorki do aparatu.

Z oborowego życia. Jadzia najprawdopodobniej spodziewa się Bolusiowego potomstwa. Frania i Lusia raczej nie zostały w tym roku pokryte. Nie mają rui, żeby ją wywołać sprowadziłam im na tydzień kawalera. Kawaler i owszem, bardzo chciał  pokryć nasze panienki. Tyle że one odmawiały i nie miały ochoty na żadne amory. Efektem czego mamy zdemolowaną obórkę. Miałam nadzieję że kiedy "poczują" kozła, zew natury się odezwie, jak na moje oko tak się nie stało. Jest jeszcze jedna możliwość, że pokrył je wcześniej Boluś pewnego pazdziernikowego weekendu. Reasumując ciąże naszych kózek w tym roku to jedna wielka loteria.
Chyba raczej nie będę już miała okazji ich pokryć ponieważ kawaler który był u nas ostatnio wkrótce zostanie zjedzony. Dla niego może to i lepiej, ale to już inna historia której nie będę Wam dzisiaj opisywać.
Podsumowując te wszystkie akcje wniosek nasuwa się sam. Potrzebny nam kozioł na stałe, czyli zadanie na wiosnę już mam. Musze znalezć męża dla moich kóz.

I na koniec jeszcze jedna smutna wiadomość. Nie ma już z nami naszej milutkiej ślicznej koteczki którą przywiezliśmy z wakacji. Najprawdopodobniej się komuś spodobała. Była bardzo ufna do ludzi i coraz częściej schodziła na dół na drogę. Szukałam jej do bólu przez tydzień, niestety bez rezultatu.

Wróciła za to po 8 miesiącach nieobecności Szczęściara, ustawia mojego pupilka Filipa i mam wrażenie że nie pamięta iż  kocurek jest jej rodzonym synem. Filip w obecnej chwili najwięcej czasu spędza w domu, najchętniej na moich kolanach.

Zatem stan kotów na górce się nie zmienił, natomiast ja już nie chcę więcej rozczarowań i sama już nigdy nie wezmę kota. Za dużo potem bólu i rozczarowań. Koty to wolne stworzenia, chodzą gdzie chcą robią co chcą i często znikają. Przykładem są moje koteczki. Jedna zniknęła na 8 miesięcy, wróciła do domu na zimę, najprawdopodobniej dlatego że wie iż zawsze będzie na nią czekała pełna miska, Nasza Solinka była za mała żeby wrócić. Mam nadzieję że człowiek który ją zabrał stworzy jej dobre warunki. W naszym domu koty są wolne. 



piątek, 26 października 2012

Koniec remontu

Zimą 2011 w zasadzie nie działo się już nic w temacie remontu korytarza.
Przeszkadzał mi trochę mech sypiący się ze ścian ale odwlekałam moment kiedy (decyzja zapadła z żalem) przykryjemy wszystko rygipsem. Czas nadszedł wiosną. Zbliżała się komunia Młodego i bardzo chciałam żeby dom był w miarę ogarnięty.



Na strychu znalazłam kilka starych okien, były to pierwsze z okna naszego domu. Wyczyściliśmy jedną z  ram i powstało lustro. Ze starych drzwi znalezionych na łące zrobiliśmy wieszak na ubrania. Inspirowałam się zdjęciami podobnych przedmiotów znalezionych w internecie, święty podczas czyszczenia zarówno ramy okiennej jak i drzwi pukał się w czoło.  W efekcie końcowym przyznał mi jednak rację, że wiedziałam co robię. Nie mieliśmy gdzie chować butów, że starych desek święty zbił skrzynię pod schodami. Jest to ulubione legowisko naszych kotów.



W zasadzie można powiedzieć że remont jest ukończony. Brakuje jeszcze starej szafy która ma stanąć przy ceglanej ścianie. Belek, najchętniej z rozbieranego domu które powinny się znalezć pod sufitem, tak sobie umyśliłam.


Czy jestem zadowolona z efektu ? Nie do końca. Niestety czas, finanse i wiele innych czynników nie pozwoliło do końca zrealizować marzeń.
Ściany mam zamiar pokryć jakimś strukturalnym tynkiem, to w przyszłości ponieważ czeka nas jeszcze wycięcie drzwi do łazienki, dlatego tynk położymy dopiero po ich wstawieniu, trzeba jeszcze w jakiś sposób pozakrywać puszki i licznik prądu. 
Rok 2012 to rok brudzenia ścian przez małych gości i nas samych :)
W korytarzu nie da się utrzymać czystości. Nie mamy jeszcze ganku ani tarasu który jest moim marzeniem. Do domu wchodzi się z dwóch schodków prosto z podwórka. Zawsze więc naniesie się błota, piachu, liści, czy siana które sypie się z ubrań po przyjściu od zwierząt. Na korytarzu stoją koszyki z drzewem, buty w których chodzimy na co dzień i po podwórku oraz niezliczona ilość polarów i innych kurtek które narzucamy na siebie kiedy trzeba wyjść po drzewo lub zanieść odpadki dla kóz. Przyznaję że na potrzeby zdjęć trochę go odgruzowałam.
Zdjęcia też kiepskie, aparat stary i nieco sfatygowany. Nie umiem też robić dobrych zdjęć.
Tak więc przedstawiam jak to teraz wygląda absolutnie nie licząc na Wasze zachwyty. Remont tak jak pisałam wcześniej trwał prawie 3 lata i był zrobiony najmniejszym kosztem finansowym za to kosztował nas ogrom pracy. Jak do tej pory wszystko co jest zrobione wykonywaliśmy pracą tylko naszych czterech rąk. Oczywiście najwięcej rękami świętego który starał się dzielnie sprostać moim pomysłom.



Korytarz  nadal wygląda bardzo surowo, może macie jakieś pomysły jak go ożywić ? Jestem bardzo ciekawa Waszych sugestii.

No i dziękuję Wszystkim Czytelnikom którzy przebrnęli ze mną przez te posty do końca. Przez ostatnie 2 dni bloga odwiedziło ponad 300 osób, wyjątkowo dużo.


Dokuczają mi ostatnio stawy, z trudem się poruszam, dlatego większość czasu siedzę, dzięki temu miałam czas żeby opisać jak to było z tym korytarzem, sienią, sionką. Kiedyś za czasów miastowych miałam po prostu przedpokój :)


środa, 24 października 2012

Remontu sieni ciąg dalszy

Po śnieżnej i mroznej zimie nadeszła upragniona wiosna. Nie przeszkadzały mi już tak bardzo prześwity w drzwiach a i dziury w podłodze przestałam zauważać ponieważ większą część dnia spędzałam na zewnątrz. Rzuciłam się na ogród. Sadziłam, przesadzałam, wyrywałam, zakładałam pierwszy warzywniak. Porządkowaliśmy obejście wokół domu.
Wkrótce przyjechała córka z niespełna 5 miesięcznym Victorem. Pamiętam że maj był deszczowy a dziecko marudne, często usypiane na powietrzu. Musiałyśmy więc wnosić śpiącego malucha z wózkiem do domu. Wtedy zaczęły mi na nowo przeszkadzać dziury w podłodze. Nijak nie dawało się przejechać wózkiem ani powozić małego. Któregoś dnia musiało nastąpić to co nieuniknione.
Zawołałam do świętego, dość tego zrywamy. I zerwaliśmy. Po całym dniu pracy, wyniesieniu sterty spróchniałych dech ukazało się całkiem przyjemne klepisko. Pod podłogą skarbów nie znalezliśmy, za to wiele pozostałości po bytowaniu naszych zimowych gości. Czego one tam nie powynosiły. Kawałki szmatek, worki foliowe, resztki psiej karmy i dużo innych śmieci.

Po klepisku razno spacerowaliśmy jeszcze ze dwa miesiące. Jednak po pewnym czasie zaczęły mi przeszkadzać góry wnoszonego piachu do domu. Trwało debatowanie co robimy z podłogą. Kupujemy dechy, stawiamy legary czy robimy wylewkę.
Stanęło na wylewce choć rozważaliśmy zakup desek i zrobienie drewnianej podłogi. Cóż ... chcieć a móc to różnica. Najtaniej wyszło wylać beton, tak więc zrobiliśmy. W tym czasie przyjechali moi rodzice i przy pomocy taty, mieszając cement z piachem w taczce powstała wylewka.
Nawet nie macie pojęcia jak można się cieszyć z posiadania gołego betonu na podłodze. Nie trzeba już było lawirować miedzy dziurami. Było pięknie.
Mniej więcej w tym też czasie pościągaliśmy wszystkie poprzybijane do ścian płyty. Zrobiło się bardzo swojsko - można rzec skansenowo. Niestety okazało się że bale bardzo powygryzane przez korniki a czyszczenie ich i renowacja zajęło by dużo czasu którego nie mieliśmy. Święty mógł tylko kontynuować remont co drugi  weekend w miesiącu. Nie mieliśmy również pomysłu czym zastąpić przerwy między belami. Mech sypał się ze ścian a ja z dnia na dzień zaczynałam porzucać marzenie o pozostawieniu nie przykrytych bali.
Zrobiła się jesień. Święty rozmontował wyjście na strych i prowizoryczne schody z nieheblowanych starych desek. Na nowe schody nie mieliśmy pieniędzy a jakoś trzeba było wychodzić na górę. Powstał lekko szalony pomysł aby to co jest, czyli stare dechy wyczyścić, po czym zamontować w taki sam sposób jak były. W ostateczności zaczęliśmy po pewnym czasie dostrzegać ich urok.
W miarę czyszczenia euforia rosła bo w perspektywie mieliśmy nowe schody zupełnie za darmo :)

Gdzieś pod koniec jesieni deski zostały do końca wyczyszczone, pamiętam ze aura nie była sprzyjająca i malowałam elementy w domu. W końcu nastąpiła chwila kiedy trzeba było wszystko zamontować tak jak było. Święty jak zwykle stanął na wysokości zadania i mogliśmy już wychodzić na górę. Oczywiście zdaję sobie sprawę że większość z Was nie chciałaby mieć w domu takich schodów. Ciętych desek ręczną piłą przez ojca, po 40 latach zdjętych przez syna, wyczyszczonych, pomalowanych i zamontowanych od nowa. Nam się natomiast te schody bardzo podobają i na pewno zostaną jeszcze długo. Być może jeżeli kiedyś będziemy coś robić na strychu dla wygody i bezpieczeństwa będzie potrzeba zrobienia nowych, ale to chyba bardzo mglista przyszłość.
W listopadzie nadal w myśl zasady jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma wybraliśmy się do większego miasta aby zakupić drzwi wejściowe. Niestety kwota jaką dysponowaliśmy w tamtym czasie starczyła nam na zakup drzwi stalowych średniej, żeby nie napisać niskiej klasy z okleiną koloru złoty dąb.  Szukałam koniecznie drzwi z szybką ponieważ w korytarzu nie ma okna. Takie też zakupiliśmy.
Notabene kiedy święty je zamontował usiadłam i zapłakałam rzewnymi łzami że kupiliśmy takie paskudztwo. Ważniejszym było jednak to że się zamykały i były szczelne, szybko więc otarłam łzy, a po kilku dniach nie miałam wyjścia i musiałam się do nich przyzwyczaić.

Z belami na ścianie, nowymi - starymi schodami zostaliśmy do zimy. Wtedy święty przyjechał do domu kilka dni przed Bożym Narodzeniem a ja zapragnęłam na święta coś zmienić. Mianowicie koniecznie chciałam nowej podłogi. Ostatecznie już pól roku dreptałam po gołym betonie którego nie dawało się umyć no i znudził mi się już troszeczkę. Zakup płytek trwał nie całe 5 minut. Weszłam do sklepu, pokazalam palcem że te i kupiliśmy. Mam to szczęście - nieszczęście ? że nie ma u nas wyboru praktycznie żadnego. Wyprawa kilkadziesiąt kilometrów po 16 metrów płytek też mi się nie uśmiechała. Wzięłam więc co było. Święty śpieszył się z układaniem. Ostatecznie w wigilię miałam upragnioną podłogę, co prawda bez fugi ale dawało się ją umyć.

Reasumując. Rok 2010 był przełomowym dla naszej sieni. Zyskała nowe - stare schody, drzwi wejściowe wylewkę i terakotę. Zapomniałam jeszcze dodać że w międzyczasie oczyściliśmy ścianę kominową.  Skuliśmy stary tynk i odkryliśmy cegły. Ściana ta niestety do dnia dzisiejszego nie jest do końca zrobiona tak jak miała być. Zostało trochę ubytków i fugowanie. Do dziś się z niej sypie.

Tak to wtedy wyglądało.



Cale lato w miarę chęci i możliwości oczyszczaliśmy 3 pary drzwi, kuchenne i 2 pokojowe, oraz futryny. O ile dobrze pamiętam wykończyłam przy nich 2 opalarki, 2 szlifierki, zużyłam niezliczone ilości papieru ściernego. Na początku używałam środka do oczyszczania warstw z farby olejnej. Zdaje się że nazywał się hemolak. Jednak po zatruciu się tym specyfikiem szybko zrezygnowałam.
W rezultacie święty doczyszczał je kawałkami szkła. Można powiedzieć że rok 2010 był rokiem przełomowym w remoncie, wtedy najwięcej się działo. Poza tym mieliśmy zapał którego co tu dużo gadać, teraz czasami brakuje.
Cdn nastąpi ... 



Korytarz, sień, sionka

Dziś trochę o remontach naszej chałupy.
W zasadzie w tym temacie mamy zastój od jakiegoś czasu i nie zanosi się na kontynuację w sezonie jesienno zimowym ale przeglądając zdjęcia na komputerze znalazłam jedno, które natchnęło mnie do tej dzisiejszej pisaniny. Jedyne które ocalało z czasów kiedy się tutaj wprowadziliśmy.

W najgorszym stanie był korytarz w starych domach zwany sienią. Przytłaczał dziurami w podłodze i zapachem stęchlizny. Deski podłogowe które dawno miały już czasy świetności za sobą przy stąpnięciu łamały się jak zapałki. Kiedy nosiłam drzewo do domu (a była wtedy zima) nie raz wpadałam w owe dziury, tworzyły się kolejne i kolejne. Ściany ... ? ściany również pozostawiały wiele do życzenia. Wyłożone płytami pilśniowymi pomalowane (utkwiły mi w pamięci) na dwa kolory farby olejnej, zielony i niebieski. Płyty  poprzybijane byle jak nie pokrywały całości ścian. Sufit nie prezentował się lepiej. Raz po raz spadało nam na głowę trochę sieczki, mchu, lub innych bliżej niezidentyfikowanych paprochów. Kiedy chciałam posprzątać nie bardzo wiedziałam jak to zrobić. Tak więc lawirowałam szczotką pomiędzy owymi dziurami zamiatając na ile się dało. Myć podłogi nie było sensu. Bo jak myć dziury i kupę trocin ze spróchniałych desek ?
Drzwi wyjściowe. Drzwi były nieszczelne, kiedy śnieg zacinał akurat od ich strony robiło się malowniczo biało, lub można było się poślizgać na lodzie. Były tak porozchodzone że ciężko się zamykały. No i schody. Schody na strych to pozbijane dechy otoczone kolejnymi pozbijanymi dechami które miały tworzyć niby drzwi wyjściowe na strych. Oczywiście jak w każdym porządnym domu wiejskim przykryte kolorowymi zasłonami w kwiaty które poprzybijane były gwozdziami na kawałkach szmatek. Bardzo żałuję że nie zachowała się dokumentacja zdjęciowa z tamtych czasów. Z wyjściem na strych wiąże się  jeszcze jedna historia. Z góry zionęła na mnie czarna dziura i po zmroku najzwyczajniej w świecie się bałam że zejdzie stamtąd bardziej niezidentyfikowany stwór. Ciągnęło też zimno. Oczywiście najczęściej byłam sama ponieważ święty jak to święty pracował w stolicy. Mieszkałam tutaj dopiero kilka tygodni, w nowym miejscu i w tamtych czasach często towarzyszył mi strach. Przed czym ? nie wiem do końca, bałam się odgłosów, wychodzić po zmroku no i tej nieszczęsnej czarnej dziury. Do tego drewniany dom żyje własnym życiem i ma swoje odgłosy. Dzisiaj jestem już przyzwyczajona i śmieję się z tamtych obaw, ale wtedy nie było mi do śmiechu. W każdych drzwiach były jeszcze klucze więc po zmroku wszystkie szczelnie zamykałam. I tak śpiąc w pokoju, zamykałam pokój, kuchnię i resztę drzwi które znajdowały się w pozostałej części domu. Było to na tyle uciążliwe że w nocy kiedy musiałam lub syn wyjść do toalety trzeba było otwierać. Teraz kluczy już nie ma ponieważ gdzieś się pogubiły ale i tak bym z nich nie korzystała.

Całą zimę towarzyszyły nam szczury które mieszkały pod podłogą i nocami nie dawały spać. Walka z nimi trwała prawie dwa miesiące.
Zdjęcie prezentuje wyjście na strych o którym wyżej. Białe drzwi obecnie to wejście do pokoju syna. Wiosna 2009/10


Tak więc na walce ze szczurami, zimnem, lodowiskiem, śniegiem  i dziurami w podłodze upłynęła zima.

Ponieważ obowiązki domowe wzywają a historia remontu przeciągnęła się bardzo długo (niektórzy w mojej okolicy nawet zdążyli domy pobudować i się wprowadzić) ciąg dalszy nastąpi wkrótce.