Zatem warzywa i kwiaty sieję kiedy da mi sygnał że dziś najlepszy dzień a kiedy się chcę dowiedzieć prognozy długoterminowej " walę do niej jak w dym ".
Bardzo żałuję że kiedy przyjeżdżaliśmy tutaj jako "wakacyjni turyści", nie spisywałam różnych zasłyszanych historii, przepisów i innych życiowych mądrości od mamy Ema. Pamięć ulotna jest niestety. Nikt inny nie znał się tak dobrze na ziołach, uprawie warzyw itp.
Ale co to ja chciałam, acha. Mamy paskudną pluchę na zewnątrz. Śnieg topi się na potęgę. Brudno, szaro i mokro.
Nadal nie czuję świąt. Może dlatego że po raz pierwszy od wielu lat nie przygotowuję kolacji wigilijnej. W domu nie pachnie, kapustą ani grzybami. Zamiast makowcy upiekłam dzisiaj dziwne torto - podobne ciasto. Otworzyłam do niego ostatni słoiczek kandyzowanych wiśni który znalazłam w piwniczce. W tym roku był urodzaj na jabłka. Do tej pory jeszcze mamy dwie skrzynki szarej renety. Wiśni za to nie było wcale. Wiosna była bardzo mokra w tym roku. W czerwcu mieliśmy powodz.
Szczęściara wróciła. Uciekła na schody i siedzi tam do tej pory. Nie wiem dlaczego zawsze jak wraca po kilkugodzinnej nieobecności zachowuje się jak dzika kotka. Ucieka, chowa się, dopiero po jakimś czasie przyjdzie i da się pogłaskać.
Może jeszcze przedstawię drugą dziewczynkę. Ona chyba najbardziej cierpiała z racji przeprowadzki na wieś. Typowo kanapowo, w obecnej chwili "koszykowo - piecowy" pies. W zasadzie wystarczy jej wyjść tylko raz dziennie na zewnątrz i to długo ją muszę namawiać. Tak będzie do wiosny, do pierwszych cieplejszych promyków słońca. Suka jest z nami już 7 lat. Pies po ogromnych życiowych przejściach. Zaliczyła kilku "panów", walki psów, głód, szczeniaki w wieku niespełna roku, na końcu schronisko. Cudem ją stamtąd wydostaliśmy.
Dwa lata temu pewien weterynarz ( miejscowy ) nie dawał jej szans na przeżycie. Inny nam pomógł, przeprowadził operację i jak na razie jest w miarę ok. Liczę się jednak z tym że choroba może powrócić. Na razie jednak jesteśmy razem i to się liczy.