Dziś trochę o remontach naszej chałupy.
W zasadzie w tym temacie mamy zastój od jakiegoś czasu i nie zanosi się na kontynuację w sezonie jesienno zimowym ale przeglądając zdjęcia na komputerze znalazłam jedno, które natchnęło mnie do tej dzisiejszej pisaniny. Jedyne które ocalało z czasów kiedy się tutaj wprowadziliśmy.
W najgorszym stanie był korytarz w starych domach zwany sienią. Przytłaczał dziurami w podłodze i zapachem stęchlizny. Deski podłogowe które dawno miały już czasy świetności za sobą przy stąpnięciu łamały się jak zapałki. Kiedy nosiłam drzewo do domu (a była wtedy zima) nie raz wpadałam w owe dziury, tworzyły się kolejne i kolejne. Ściany ... ? ściany również pozostawiały wiele do życzenia. Wyłożone płytami pilśniowymi pomalowane (utkwiły mi w pamięci) na dwa kolory farby olejnej, zielony i niebieski. Płyty poprzybijane byle jak nie pokrywały całości ścian. Sufit nie prezentował się lepiej. Raz po raz spadało nam na głowę trochę sieczki, mchu, lub innych bliżej niezidentyfikowanych paprochów. Kiedy chciałam posprzątać nie bardzo wiedziałam jak to zrobić. Tak więc lawirowałam szczotką pomiędzy owymi dziurami zamiatając na ile się dało. Myć podłogi nie było sensu. Bo jak myć dziury i kupę trocin ze spróchniałych desek ?
Drzwi wyjściowe. Drzwi były nieszczelne, kiedy śnieg zacinał akurat od ich strony robiło się malowniczo biało, lub można było się poślizgać na lodzie. Były tak porozchodzone że ciężko się zamykały. No i schody. Schody na strych to pozbijane dechy otoczone kolejnymi pozbijanymi dechami które miały tworzyć niby drzwi wyjściowe na strych. Oczywiście jak w każdym porządnym domu wiejskim przykryte kolorowymi zasłonami w kwiaty które poprzybijane były gwozdziami na kawałkach szmatek. Bardzo żałuję że nie zachowała się dokumentacja zdjęciowa z tamtych czasów. Z wyjściem na strych wiąże się jeszcze jedna historia. Z góry zionęła na mnie czarna dziura i po zmroku najzwyczajniej w świecie się bałam że zejdzie stamtąd bardziej niezidentyfikowany stwór. Ciągnęło też zimno. Oczywiście najczęściej byłam sama ponieważ święty jak to święty pracował w stolicy. Mieszkałam tutaj dopiero kilka tygodni, w nowym miejscu i w tamtych czasach często towarzyszył mi strach. Przed czym ? nie wiem do końca, bałam się odgłosów, wychodzić po zmroku no i tej nieszczęsnej czarnej dziury. Do tego drewniany dom żyje własnym życiem i ma swoje odgłosy. Dzisiaj jestem już przyzwyczajona i śmieję się z tamtych obaw, ale wtedy nie było mi do śmiechu. W każdych drzwiach były jeszcze klucze więc po zmroku wszystkie szczelnie zamykałam. I tak śpiąc w pokoju, zamykałam pokój, kuchnię i resztę drzwi które znajdowały się w pozostałej części domu. Było to na tyle uciążliwe że w nocy kiedy musiałam lub syn wyjść do toalety trzeba było otwierać. Teraz kluczy już nie ma ponieważ gdzieś się pogubiły ale i tak bym z nich nie korzystała.
Całą zimę towarzyszyły nam szczury które mieszkały pod podłogą i nocami nie dawały spać. Walka z nimi trwała prawie dwa miesiące.
Zdjęcie prezentuje wyjście na strych o którym wyżej. Białe drzwi obecnie to wejście do pokoju syna. Wiosna 2009/10
Tak więc na walce ze szczurami, zimnem, lodowiskiem, śniegiem i dziurami w podłodze upłynęła zima.
Ponieważ obowiązki domowe wzywają a historia remontu przeciągnęła się bardzo długo (niektórzy w mojej okolicy nawet zdążyli domy pobudować i się wprowadzić) ciąg dalszy nastąpi wkrótce.
środa, 24 października 2012
poniedziałek, 22 października 2012
Pracujący dzień Filipa
Filip skończy za kilka dni 1,5 roku. Od początku wyróżniał się spośród swojego rodzeństwa. Był największy z całej czwórki. Zawsze pierwszy dopadał do cyca mamusi i rozpychał się na całego. Pierwszy wyszedł z pudełka mając ok 3 tygodni i można powiedzieć że już do niego nie wrócił, albo tylko na chwilę do maminego cyca. Filipa nikt nie chciał, pozostałe kotki były zamówione. Wiedziałam zatem od początku że kociak zostanie z nami.
I tak jak co dzień rano nasz bohater zaczął od miseczki z kocimi chrupkami które zjada raczej z grzeczności. Stanowczo gustuje w domowej kuchni. Zapowiadał się kolejny pracowity dzień.
... Poranek jak na jesienny przystało był bardzo mglisty. Nie wiedzieć czemu kalosze postanowiły udać się na górę gdzie lubię chodzić sam, najchętniej w nocy. Cóż było robić ... skoro kalosze się wybrały to i ja poszedłem. A za mną reszta towarzystwa.
Było zimno i mokro. Nie bardzo podobał mi się ten spacer. Łapki mokły, trawa była wilgotna od rosy.
Na szczęście po jakimś czasie zaczęliśmy schodzić a niebo się przejaśniło.
Kiedy dotarliśmy do domu trzeba było wypuścić kozy na pastwisko.
Z wysokości lepiej widać i można spokojnie wszystkiego przypilnować.
Kozy wyprowadzone, zatem czas na małe co nieco.
Tak łapczywie jadłem że chrupka utkwiła mi w przełyku, na szczęście nic się nie stało. Muszę jeść szybko bo ta mała mi wszystko wyjada.
Jest prawie południe, jesienne słońce przygrzewa, pora więc na małą drzemkę. Tylko ona ciągle za mną łazi.
Wydawało mi się że spałem tylko chwilę a tu już trzeba wodę puszczać. Lubię obserwować pracę pompy, hałas silnika jest bardzo usypiający.
W trakcie kiedy silnik pompuje wodę mam czas żeby połazić z młodą po poręczach, bardzo to lubimy.
Woda napompowana, musimy wracać.
Muszę na nią czekać bo znowu głupia bawi się jakimś liściem.
Jest pózne popołudnie, pora zagonić kozy. Znowu trzeba wszystkiego przypilnować.
Od tej czarnej już dwa razy dostałem rogiem, nie wiem za co, przecież nie lubię warzyw, chciałem tylko zajrzeć do wiaderka. Na czarną trzeba uważać, brązowe są spokojne. Czasami wchodzę im do żłobów i ucinam sobie drzemkę. Wcale mnie nie przeganiają.
Długo to trwa. Nudzę się, ale trzymam z daleka ponieważ czarna na mnie spogląda.
Koniec pracy. Kończy się dzień. Pora na drzemkę. Prześpimy się z młodą ze dwie godzinki a potem będę ją uczył łowić myszy albo nornice. Zdecydowanie nornice, jest ich więcej.
wtorek, 16 października 2012
"Rozciapało się"
No i "rozciapało się" jak to miała w zwyczaju mawiać babcia Stasia poprzednia właścicielka domu na górce i mama świętego. Albo "a idzta tam zobaczta czy aby nie kropka". Kropaknie i ciapanie zawsze bawiło mnie do łez. Wspomnienia i wspominki, często przychodzą na myśl ... no ale nie o tym chciałam ...
Szczęśliwym trafem szybko dałam radę pokonać chorobę i grzebię w ogrodzie. Przesadzam byliny, zbieram nasiona kwiatów jednorocznych i grabię liście. Liście pakuję do worków, mam nadzieję że zimową porą kozy będą zajadały się nimi ze smakiem. No właśnie kozy. Jedna z sąsiadek "doniosła" mi że Boluś, nasz byczek Fernando wyjechał do raju. Nie, nie został zjedzony na szczęście, pan Franuś miał dość jego "niecnych czynów" i sprzedał kozła. Trafił do stada gdzie ma oczywiście wiadome zadanie do wykonania. Zmartwiłam się ponieważ nie mam na razie pewności czy Frania i Jadzia zostały pokryte. No i Lusia która się "nie załapała" z powodu braku rui. Zostało więc szukać dla niej kawalera i nie będzie to proste. W przyszłym roku chyba będziemy musieli kupić swojego capa. Mam nadzieję że doczekam się wymarzonej kózki po Bolku, znając moje "szczęście", albo będą same koziołki, albo za kilka dni okaże się że kozy powtórzą ruję. Oby nie. Poczekamy - zobaczymy.
Wczoraj pracując w ogrodzie zauważyłam dwoje ludzi którzy wspinali się drogą do góry nie zważając na ujadanie naszej "bardzo groznej" suki. Myślałam że to zdesperowani jehowi z "narażeniem życia" będą próbowali mnie "nawrócić". Po rozmowie ze starszym państwem okazało się że to amatorzy naszej Antonówki i Szarej Renety. Przyszli zapytać czy mogą pozbierać jabłka z podjazdu. Zdziwiłam się że chcą zbierać obtłuczone, nadgniłe spady. Zaprosiłam ich do sadu żeby sobie nazrywali ładniejszych. Pani z niedowierzaniem 3 razy zapytała o cenę. Powiedziałam że jabłka są całkowicie gratisowe i jeżeli mają ochotę mogą jeszcze raz przyjść. W sumie bardzo się ucieszyłam że w końcu znalezli się amatorzy naszych ekologicznych jabłuszek.
Zauważyli kozy, dziadkowi zabłysnęły oczy, zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie kiedy w czasie okupacji Niemcy rekwirowali wszystkie zwierzęta oprócz kóz. Dzięki nim rodzina miała codziennie świeże mleko, czasami i mięso.
Mieli też ochotę kupić ser i mleko. Zaprosiłam ich w maju. To jest kolejny dowód na to, że o klientów na mleko i przetwory wcale nie jest tak trudno. Już nie pierwszy raz ktoś zupełnie przez przypadek trafia do nas po czym wyraża chęć zaopatrywania się w kozi nabiał.
Moje kozuchy akurat traktuję jako hodowlę bardziej hobbystyczną a nie zarobkową jednak w sezonie jeżeli będzie na tyle mleka, chętnie odsprzedam nadwyżki.
W dzisiejszym poście zamieściłam raczej już ostatnie wczorajsze zdjęcia kwiatów z ogródka. Troszeczkę jeszcze kwitnie ale nieuchronnie nadchodzi czas porannych przymrozków i za kilka dni będzie "po kwiatkach". Prace ogrodowe mam zamiar kontynuować wraz z powrotem lepszej aury, którą nam obiecują synoptycy. Zostało jeszcze trochę warzyw do wykopania.
Pozdrawiam Wszystkich "czytaczy" i do napisania ...
Szczęśliwym trafem szybko dałam radę pokonać chorobę i grzebię w ogrodzie. Przesadzam byliny, zbieram nasiona kwiatów jednorocznych i grabię liście. Liście pakuję do worków, mam nadzieję że zimową porą kozy będą zajadały się nimi ze smakiem. No właśnie kozy. Jedna z sąsiadek "doniosła" mi że Boluś, nasz byczek Fernando wyjechał do raju. Nie, nie został zjedzony na szczęście, pan Franuś miał dość jego "niecnych czynów" i sprzedał kozła. Trafił do stada gdzie ma oczywiście wiadome zadanie do wykonania. Zmartwiłam się ponieważ nie mam na razie pewności czy Frania i Jadzia zostały pokryte. No i Lusia która się "nie załapała" z powodu braku rui. Zostało więc szukać dla niej kawalera i nie będzie to proste. W przyszłym roku chyba będziemy musieli kupić swojego capa. Mam nadzieję że doczekam się wymarzonej kózki po Bolku, znając moje "szczęście", albo będą same koziołki, albo za kilka dni okaże się że kozy powtórzą ruję. Oby nie. Poczekamy - zobaczymy.
Wczoraj pracując w ogrodzie zauważyłam dwoje ludzi którzy wspinali się drogą do góry nie zważając na ujadanie naszej "bardzo groznej" suki. Myślałam że to zdesperowani jehowi z "narażeniem życia" będą próbowali mnie "nawrócić". Po rozmowie ze starszym państwem okazało się że to amatorzy naszej Antonówki i Szarej Renety. Przyszli zapytać czy mogą pozbierać jabłka z podjazdu. Zdziwiłam się że chcą zbierać obtłuczone, nadgniłe spady. Zaprosiłam ich do sadu żeby sobie nazrywali ładniejszych. Pani z niedowierzaniem 3 razy zapytała o cenę. Powiedziałam że jabłka są całkowicie gratisowe i jeżeli mają ochotę mogą jeszcze raz przyjść. W sumie bardzo się ucieszyłam że w końcu znalezli się amatorzy naszych ekologicznych jabłuszek.
Zauważyli kozy, dziadkowi zabłysnęły oczy, zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie kiedy w czasie okupacji Niemcy rekwirowali wszystkie zwierzęta oprócz kóz. Dzięki nim rodzina miała codziennie świeże mleko, czasami i mięso.
Mieli też ochotę kupić ser i mleko. Zaprosiłam ich w maju. To jest kolejny dowód na to, że o klientów na mleko i przetwory wcale nie jest tak trudno. Już nie pierwszy raz ktoś zupełnie przez przypadek trafia do nas po czym wyraża chęć zaopatrywania się w kozi nabiał.
Moje kozuchy akurat traktuję jako hodowlę bardziej hobbystyczną a nie zarobkową jednak w sezonie jeżeli będzie na tyle mleka, chętnie odsprzedam nadwyżki.
W dzisiejszym poście zamieściłam raczej już ostatnie wczorajsze zdjęcia kwiatów z ogródka. Troszeczkę jeszcze kwitnie ale nieuchronnie nadchodzi czas porannych przymrozków i za kilka dni będzie "po kwiatkach". Prace ogrodowe mam zamiar kontynuować wraz z powrotem lepszej aury, którą nam obiecują synoptycy. Zostało jeszcze trochę warzyw do wykopania.
Pozdrawiam Wszystkich "czytaczy" i do napisania ...
czwartek, 11 października 2012
Chora
Rozłożyłam się całkowicie i to wcale nie w przenośni. Pierwsze jesienne przeziębienie.
W poniedziałek było dość chłodno, pracowałam w ogrodzie. Czułam że owiewa mnie zimny wiatr, jakoś nie pomyślałam że to tak się skończy.
W nocy dostałam dreszczy i temperatury. Wczorajszy dzień cały przeleżałam w łóżku. W domu zimno, nie przyniosłam drzewa, skończyła się woda. Nie miałam siły wyjść na zewnątrz włączyć pompy. Wieczorem zmusiłam się i pomogłam Młodemu w lekcjach.
Noc przespałam już w miarę spokojnie poza jednym epizodem temperatury. Od najmłodszych lat każda choroba u mnie wywołuje wysoką gorączkę.
Dzisiaj jest znacznie lepiej. Wstałam o 6, zeszłam do pompy, nakarmiłam kozy, przyniosłam drzewo, napaliłam w piecach, jestem bez sił. Właśnie takich momentów boję się najbardziej. Niemoc jest straszna i świadomość że jest się zdanym samym na siebie. Święty nie wróci o 16 z pracy i nie poda herbaty z cytryną. Przyjedzie za tydzień, mam nadzieję że nie będzie musiał wcześniej
... dreszcze na przemian z falami gorąca i zawroty głowy. Leczę się czym tylko mogę ... sokami, ziołami, lekami ... może się uda ...
Mam obniżoną odporność, tak mówią lekarze, przez tą cholerną boreliozę, nienawidzę jej i tak z nią wygram !!!
Na górce 3 poranek z przymrozkami, wczoraj minus 2, dzisiaj 1, wcześnie w tym roku. Spadnie śnieg ? ... w Tatrach podobno nasypało ...
W poniedziałek było dość chłodno, pracowałam w ogrodzie. Czułam że owiewa mnie zimny wiatr, jakoś nie pomyślałam że to tak się skończy.
W nocy dostałam dreszczy i temperatury. Wczorajszy dzień cały przeleżałam w łóżku. W domu zimno, nie przyniosłam drzewa, skończyła się woda. Nie miałam siły wyjść na zewnątrz włączyć pompy. Wieczorem zmusiłam się i pomogłam Młodemu w lekcjach.
Noc przespałam już w miarę spokojnie poza jednym epizodem temperatury. Od najmłodszych lat każda choroba u mnie wywołuje wysoką gorączkę.
Dzisiaj jest znacznie lepiej. Wstałam o 6, zeszłam do pompy, nakarmiłam kozy, przyniosłam drzewo, napaliłam w piecach, jestem bez sił. Właśnie takich momentów boję się najbardziej. Niemoc jest straszna i świadomość że jest się zdanym samym na siebie. Święty nie wróci o 16 z pracy i nie poda herbaty z cytryną. Przyjedzie za tydzień, mam nadzieję że nie będzie musiał wcześniej
... dreszcze na przemian z falami gorąca i zawroty głowy. Leczę się czym tylko mogę ... sokami, ziołami, lekami ... może się uda ...
Mam obniżoną odporność, tak mówią lekarze, przez tą cholerną boreliozę, nienawidzę jej i tak z nią wygram !!!
Na górce 3 poranek z przymrozkami, wczoraj minus 2, dzisiaj 1, wcześnie w tym roku. Spadnie śnieg ? ... w Tatrach podobno nasypało ...
poniedziałek, 8 października 2012
Ochłodzenie
Nie lubię poniedziałków po wyjezdzie świetego. Młody w szkole. Znowu sama. Czy lubię samotność ? Oczywiście że lubię, ale nie zawsze i nie taką.
Po południu pewnie będzie już dużo lepiej. Od lat żyjemy od wyjazdu do przyjazdu i nie jest to nowością. Ale poniedziałkowy poranek, szczególnie taki jak dzisiaj, kiedy z oknem ciemno, pada deszcz nie jest fajnym początkiem tygodnia.
Mam sporo pracy w ogrodzie i w domu, powinnam wrócić do przetworów jabłkowych, napalić w piecach a snuję się z kubkiem dawno już ostygłej kawy i na nic nie mam ochoty. Nakarmiłam kozy, dziś nie wytkną nosa z obory. Delikatne i rozpuszczone te moje panienki ... pada ... stoimy i wyjadamy zapasy siana na zimę ... niech jedzą, na zdrowie. Sypnęłam im owsa więcej niż zwykle. Może po południu się rozpogodzi i nabiorą ochoty na spacer.
Weekend jak każdy kiedy święty jest w domu upłynął intensywnie i pracowicie. Kilka godzin zajęło cięcie i układanie drewna. I tak jeszcze nie skończyliśmy. W międzyczasie wędziliśmy mięso w beczce. Potem sprzątanie obory przed zimą. Urosła ogromna sterta obornika z którą nie bardzo wiemy co zrobić w tej chwili. Są plany na orkę i zrobienie dużego ogrodu warzywnego w przyszłym roku. Nie wiem co z tych planów wyjdzie ... raczej nauczyłam się nie planować.
Poszliśmy na strych powynosić trochę letnich sprzętów których nie można zostawić na zimę koło domu. Jak zwykle siadłam na starej skrzyni wśród pajęczyn i zaczęliśmy marzyć o zrobieniu pokoju, lub dwóch na górze. Marzenia fajna rzecz ... czasami się spełniają ...
W kącie zauważyłam łopatę do śniegu ... tak, tak już niedługo koleżanko będziesz mi bardzo potrzebna, staniemy się nierozłączne ...
W niedzielny poranek kiedy z Młodym przewracaliśmy się na drugi bok w ciepłych łóżkach grzybiarz wyszedł na łowy. Liczył na bardziej obfite zbiory, ale jak to mówią ziarnko do ziarnka i 2 sznureczki prawdziwków suszą się nad piecem.
Na śniadanie i kolację raczyliśmy się prawdziwym rarytasem. Rydze na masełku. Kto nigdy nie próbował nie wie co traci ...
Po południu pewnie będzie już dużo lepiej. Od lat żyjemy od wyjazdu do przyjazdu i nie jest to nowością. Ale poniedziałkowy poranek, szczególnie taki jak dzisiaj, kiedy z oknem ciemno, pada deszcz nie jest fajnym początkiem tygodnia.
Mam sporo pracy w ogrodzie i w domu, powinnam wrócić do przetworów jabłkowych, napalić w piecach a snuję się z kubkiem dawno już ostygłej kawy i na nic nie mam ochoty. Nakarmiłam kozy, dziś nie wytkną nosa z obory. Delikatne i rozpuszczone te moje panienki ... pada ... stoimy i wyjadamy zapasy siana na zimę ... niech jedzą, na zdrowie. Sypnęłam im owsa więcej niż zwykle. Może po południu się rozpogodzi i nabiorą ochoty na spacer.
Weekend jak każdy kiedy święty jest w domu upłynął intensywnie i pracowicie. Kilka godzin zajęło cięcie i układanie drewna. I tak jeszcze nie skończyliśmy. W międzyczasie wędziliśmy mięso w beczce. Potem sprzątanie obory przed zimą. Urosła ogromna sterta obornika z którą nie bardzo wiemy co zrobić w tej chwili. Są plany na orkę i zrobienie dużego ogrodu warzywnego w przyszłym roku. Nie wiem co z tych planów wyjdzie ... raczej nauczyłam się nie planować.
Poszliśmy na strych powynosić trochę letnich sprzętów których nie można zostawić na zimę koło domu. Jak zwykle siadłam na starej skrzyni wśród pajęczyn i zaczęliśmy marzyć o zrobieniu pokoju, lub dwóch na górze. Marzenia fajna rzecz ... czasami się spełniają ...
W kącie zauważyłam łopatę do śniegu ... tak, tak już niedługo koleżanko będziesz mi bardzo potrzebna, staniemy się nierozłączne ...
W niedzielny poranek kiedy z Młodym przewracaliśmy się na drugi bok w ciepłych łóżkach grzybiarz wyszedł na łowy. Liczył na bardziej obfite zbiory, ale jak to mówią ziarnko do ziarnka i 2 sznureczki prawdziwków suszą się nad piecem.
Na śniadanie i kolację raczyliśmy się prawdziwym rarytasem. Rydze na masełku. Kto nigdy nie próbował nie wie co traci ...
piątek, 5 października 2012
Gdybym miał gitarę ...
Gdybym miał gitarę to bym na niej grał ... ale o tym za chwilę.
Wkurzyłam się dzisiaj dość mocno. Pojechaliśmy z Młodym oddać książki do biblioteki. Drzwi zamknięte na głucho i informacja że wypożyczoną lekturę można oddawać w bibliotece miejskiej dla dorosłych. Okazało się że oddział dla dzieci i młodzieży zostanie zlikwidowany. Zapytałam dlaczego ponieważ zdziwienie moje sięgnęło zenitu. W naszym miasteczku nie ma zbyt wielu rozrywek dla dzieci. Oferta zajęć poza szkolnych jest uboga żeby nie napisać znikoma. Tak naprawdę dziecko nie ma gdzie rozwijać żadnych dodatkowych umiejętności. No może poza kilkoma Orlikami. Niestety mój syn nie z własnego wyboru a z wady wzroku nie może brać udziału w czynnych zajęciach sportowych. Książki to jego pasja i hobby. W bibliotece szkolnej księgozbiór jest bardzo marny.
Okazało się że na posiedzeniu rady miasta, radni zdecydowali o zamknięciu biblioteki. No rzesz, wyjść z podziwu nie mogę. Dwa lata temu zamknęli dworzec. Nie kupi się u nas biletu, nie ma informacji, kas, po prostu nie ma dworca, teraz biblioteka, co następne ... gdzie my dążymy ... ? Unia .... ?
Wracając do gitary. Wada wzroku mojego dziecka drastycznie i natychmiastowo zakończyła "karierę" hokejową. W zeszłym roku treningi zabierały sporo czasu, plus dojazdy. Najczęściej 3 popołudnia w tygodniu i sobota. Pozostała po hokeju luka którą trzeba było jakoś wypełnić. Padło na gitarę. Choć nie był to mój pomysł.
Mało tego, wydaje mi się że moje dziecko nie ma zdolności wybitnie muzycznych, nie wspominając o słuchu absolutnym :). Któregoś dnia jeszcze w wakacje wrócił do domu i zaczął mi wiercić "dziurę w brzuchu" że chce grać na gitarze. Śmiałam się trochę bo jakiś czas temu kazałam mu wychodzić z pokoju jak śpiewał piosenki (tak fałszował).
Oczywiście powiedziałam że być może, zobaczymy we wrześniu. Temat się skończył.
Na początku roku szkolnego przyniósł karteczkę zerwaną na słupie ogłoszeniowym. Mamo zadzwoń do tego pana, on mnie nauczy grać. Zadzwoniłam ... cóż miałam zrobić ... i pan uczy ...
I teraz sedno sprawy. Nie kupowałam od poczatku gitary ponieważ tak jak pisałam wyżej nie widziałam w moim dziecku talentu muzycznego, poza tym myślałam że "słomiany zapał" mu minie.
Nie minęło jednak. Stanęłam przed dylematem zakupu instrumentu. Musi przecież zacząć ćwiczyć w domu. I tu mam prośbę do czytelników bloga. Jeżeli ktoś z Was ma pojęcie lub grał kiedyś. Pytałam nauczyciela, powiedział że ma być gitara klasyczna i tyle. Głupio mi co chwilę wydzwaniać do faceta, już i tak przegięłam ostatnio wpierając mu że moje dziecko nie ma słuchu ;).
Naiwnie weszłam na allegro (oczywiście u nas sklepu muzycznego nie ma). Myślę sobie kupię ... kliknę i mam ... i co się okazuje ? że gitar jest wybór ogromny tylko co znaczy 3/4, 4/4, gitara klasyczno - akustyczna ? może ktoś z Was mi poradzi albo jeszcze lepiej ma używaną gitarę której już nie potrzebuje ? Chętnie odkupię.
A na górce ... słonecznie, ale chłodno, szczęśliwie kończą się Antonówki ... kozy na łące, czuję że będzie problem ze "zdiagnozowaniem" ciąż, ale tym się będę martwić za jakiś czas. A jutro ponad planowo przyjeżdża święty i będziemy wędzić ryby i mięcho w beczce, wędzarni się nie możemy jakoś dorobić, czytaj zbudować.
Pozdrawiam nowych obserwujących i starych i cichych czytających i bardziej rozmownych czytelników :)
Wkurzyłam się dzisiaj dość mocno. Pojechaliśmy z Młodym oddać książki do biblioteki. Drzwi zamknięte na głucho i informacja że wypożyczoną lekturę można oddawać w bibliotece miejskiej dla dorosłych. Okazało się że oddział dla dzieci i młodzieży zostanie zlikwidowany. Zapytałam dlaczego ponieważ zdziwienie moje sięgnęło zenitu. W naszym miasteczku nie ma zbyt wielu rozrywek dla dzieci. Oferta zajęć poza szkolnych jest uboga żeby nie napisać znikoma. Tak naprawdę dziecko nie ma gdzie rozwijać żadnych dodatkowych umiejętności. No może poza kilkoma Orlikami. Niestety mój syn nie z własnego wyboru a z wady wzroku nie może brać udziału w czynnych zajęciach sportowych. Książki to jego pasja i hobby. W bibliotece szkolnej księgozbiór jest bardzo marny.
Okazało się że na posiedzeniu rady miasta, radni zdecydowali o zamknięciu biblioteki. No rzesz, wyjść z podziwu nie mogę. Dwa lata temu zamknęli dworzec. Nie kupi się u nas biletu, nie ma informacji, kas, po prostu nie ma dworca, teraz biblioteka, co następne ... gdzie my dążymy ... ? Unia .... ?
Wracając do gitary. Wada wzroku mojego dziecka drastycznie i natychmiastowo zakończyła "karierę" hokejową. W zeszłym roku treningi zabierały sporo czasu, plus dojazdy. Najczęściej 3 popołudnia w tygodniu i sobota. Pozostała po hokeju luka którą trzeba było jakoś wypełnić. Padło na gitarę. Choć nie był to mój pomysł.
Mało tego, wydaje mi się że moje dziecko nie ma zdolności wybitnie muzycznych, nie wspominając o słuchu absolutnym :). Któregoś dnia jeszcze w wakacje wrócił do domu i zaczął mi wiercić "dziurę w brzuchu" że chce grać na gitarze. Śmiałam się trochę bo jakiś czas temu kazałam mu wychodzić z pokoju jak śpiewał piosenki (tak fałszował).
Oczywiście powiedziałam że być może, zobaczymy we wrześniu. Temat się skończył.
Na początku roku szkolnego przyniósł karteczkę zerwaną na słupie ogłoszeniowym. Mamo zadzwoń do tego pana, on mnie nauczy grać. Zadzwoniłam ... cóż miałam zrobić ... i pan uczy ...
I teraz sedno sprawy. Nie kupowałam od poczatku gitary ponieważ tak jak pisałam wyżej nie widziałam w moim dziecku talentu muzycznego, poza tym myślałam że "słomiany zapał" mu minie.
Nie minęło jednak. Stanęłam przed dylematem zakupu instrumentu. Musi przecież zacząć ćwiczyć w domu. I tu mam prośbę do czytelników bloga. Jeżeli ktoś z Was ma pojęcie lub grał kiedyś. Pytałam nauczyciela, powiedział że ma być gitara klasyczna i tyle. Głupio mi co chwilę wydzwaniać do faceta, już i tak przegięłam ostatnio wpierając mu że moje dziecko nie ma słuchu ;).
Naiwnie weszłam na allegro (oczywiście u nas sklepu muzycznego nie ma). Myślę sobie kupię ... kliknę i mam ... i co się okazuje ? że gitar jest wybór ogromny tylko co znaczy 3/4, 4/4, gitara klasyczno - akustyczna ? może ktoś z Was mi poradzi albo jeszcze lepiej ma używaną gitarę której już nie potrzebuje ? Chętnie odkupię.
A na górce ... słonecznie, ale chłodno, szczęśliwie kończą się Antonówki ... kozy na łące, czuję że będzie problem ze "zdiagnozowaniem" ciąż, ale tym się będę martwić za jakiś czas. A jutro ponad planowo przyjeżdża święty i będziemy wędzić ryby i mięcho w beczce, wędzarni się nie możemy jakoś dorobić, czytaj zbudować.
Pozdrawiam nowych obserwujących i starych i cichych czytających i bardziej rozmownych czytelników :)
środa, 3 października 2012
Napalona Jadzia
W związku z tym że trzeba przerwać prace ogrodowe opiszę jak to z Jadzią było.
Już od rana w środę Jadzia nie chciała jeść, wykazywała pełną nerwowość. Z obórki raz po raz dochodziło znaczące mee. Wieczorem mee ... przerodziło się w meczenie które moje słabe nerwy i wrażliwe ucho nie było już w stanie wytrzymać.
Rano ok 6 zbudził mnie Jadziny koncert. Wyprawiłam syna do szkoły i postanowić coś musiałam.
Zaczęłam rozważać przyprowadzenie/przywiezienie Bolka do domu. Szybko jednak porzuciłam tę myśl. Po pierwsze, jak wsadzić 100 kilowego kozła do samochodu ?, po drugie przewożenie go w osobówce mogłoby skończyć się dla mnie lub dla auta nieco drastycznie. Nie wspominając o Bolusiowym zapaszku.. Prowadzenie Capa na postronku przez pół wsi też jakoś mi nie odpowiadało. Nie żebym się wstydziła z kozłem paradować. Niechęć do tej eskapady wzbudzał przede wszystkim strach przed nadpobudliwym stworzeniem.
Cóż było robić, wybrałam jedyną opcję która mi pozostała. I tak wczesnym rankiem wybrałam się z Jadzią na spacer. Jadzia lubi wycieczki to też ochoczo ruszyła za mną. Po drodze podjadała co smaczniejsze chwasty i ziółka, na dłużej zatrzymała się przy wierzbie którą wręcz uwielbia.
Ok 50 metrów przed domem pana Frania Jadzia chyba zrozumiała czemu ma służyć nasza wyprawa. W krzakach już słyszałam pomrukiwanie i sapanie Bolusia.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nastąpiło radosne powitanie. Cap starał się ze wszystkich sił przypodobać swojej partnerce. Posapywał, pochrząkiwał, grzebał przednią racicą, zachęcał jak mógł. Jadzi nie trzeba było długo namawiać.
W tym czasie pan Franio pokazywał mi "rany" i opowiadał o podbojach Bolusia. A to jak wziął na rogi sąsiada, a to jak musiał wskakiwać na wóz kiedy rozwścieczony kozioł zerwał się z postronka. I o tym że całkiem niedawno w oborze zrobił dziurę na wylot w ścianie. Przyznam szczerze że nie do końca wierzyłam tym wszystkim opowieścią. Jednak kiedy pan Franuś nieopatrznie stanął blisko Bolusia ten myśląc że być może chce mu zabrać nową dziewczynę trącił go rogiem. Pan Franuś teatralnie odskakiwał od kozła a ja przyznam że miałam niezły ubaw.
Jeszcze kiedy Boluś mieszkał z nami czułam przed nim respekt, opowieści sąsiada sprawiły że naprawdę zaczęłam się bać.
Ponieważ gra wstępna przedłużała się uzgodniłam że zostawię Jadzię i przyjdę po nią wieczorem.
Kiedy wróciłam do domu już z drogi słyszałam jak Lusia i Franka nawołują Jadzię. Kozy to bardzo stadne zwierzęta, kiedy jedna zniknie z oczu są bardzo niespokojne.
Póznym popołudniem poszłam odebrać Jadzię. Pan Franuś z daleka krzyczał że misja zakończyła się powodzeniem. Nie oszczędzając szczegółów co do samego aktu i pełnej gestykulacji jak się to wszystko odbyło zdał relację :). Szczerze się ucieszyłam że mogę zabrać ją do domu.
Przy dobrych wiatrach na przełomie lutego i marca możemy się spodziewać małych Bolusiów :)
W sobotę i niedzielę kozioł jednak zagościł na naszej łące o czym być może też kiedyś napiszę ale to już inna historia .....
Zapomniałam zrobić aktualnych zdjęć Bolkowych. Kozioł zmężniał, nabrał masy i urosły mu potężne rogi.
Przedstawiam zatem zdjęcia z okresu kiedy mieszkał jeszcze u nas.
pół roku |
młodzieniec |
dorastam |
Stałem się dorosłym kozłem :) |
Subskrybuj:
Posty (Atom)