piątek, 26 października 2012

Koniec remontu

Zimą 2011 w zasadzie nie działo się już nic w temacie remontu korytarza.
Przeszkadzał mi trochę mech sypiący się ze ścian ale odwlekałam moment kiedy (decyzja zapadła z żalem) przykryjemy wszystko rygipsem. Czas nadszedł wiosną. Zbliżała się komunia Młodego i bardzo chciałam żeby dom był w miarę ogarnięty.



Na strychu znalazłam kilka starych okien, były to pierwsze z okna naszego domu. Wyczyściliśmy jedną z  ram i powstało lustro. Ze starych drzwi znalezionych na łące zrobiliśmy wieszak na ubrania. Inspirowałam się zdjęciami podobnych przedmiotów znalezionych w internecie, święty podczas czyszczenia zarówno ramy okiennej jak i drzwi pukał się w czoło.  W efekcie końcowym przyznał mi jednak rację, że wiedziałam co robię. Nie mieliśmy gdzie chować butów, że starych desek święty zbił skrzynię pod schodami. Jest to ulubione legowisko naszych kotów.



W zasadzie można powiedzieć że remont jest ukończony. Brakuje jeszcze starej szafy która ma stanąć przy ceglanej ścianie. Belek, najchętniej z rozbieranego domu które powinny się znalezć pod sufitem, tak sobie umyśliłam.


Czy jestem zadowolona z efektu ? Nie do końca. Niestety czas, finanse i wiele innych czynników nie pozwoliło do końca zrealizować marzeń.
Ściany mam zamiar pokryć jakimś strukturalnym tynkiem, to w przyszłości ponieważ czeka nas jeszcze wycięcie drzwi do łazienki, dlatego tynk położymy dopiero po ich wstawieniu, trzeba jeszcze w jakiś sposób pozakrywać puszki i licznik prądu. 
Rok 2012 to rok brudzenia ścian przez małych gości i nas samych :)
W korytarzu nie da się utrzymać czystości. Nie mamy jeszcze ganku ani tarasu który jest moim marzeniem. Do domu wchodzi się z dwóch schodków prosto z podwórka. Zawsze więc naniesie się błota, piachu, liści, czy siana które sypie się z ubrań po przyjściu od zwierząt. Na korytarzu stoją koszyki z drzewem, buty w których chodzimy na co dzień i po podwórku oraz niezliczona ilość polarów i innych kurtek które narzucamy na siebie kiedy trzeba wyjść po drzewo lub zanieść odpadki dla kóz. Przyznaję że na potrzeby zdjęć trochę go odgruzowałam.
Zdjęcia też kiepskie, aparat stary i nieco sfatygowany. Nie umiem też robić dobrych zdjęć.
Tak więc przedstawiam jak to teraz wygląda absolutnie nie licząc na Wasze zachwyty. Remont tak jak pisałam wcześniej trwał prawie 3 lata i był zrobiony najmniejszym kosztem finansowym za to kosztował nas ogrom pracy. Jak do tej pory wszystko co jest zrobione wykonywaliśmy pracą tylko naszych czterech rąk. Oczywiście najwięcej rękami świętego który starał się dzielnie sprostać moim pomysłom.



Korytarz  nadal wygląda bardzo surowo, może macie jakieś pomysły jak go ożywić ? Jestem bardzo ciekawa Waszych sugestii.

No i dziękuję Wszystkim Czytelnikom którzy przebrnęli ze mną przez te posty do końca. Przez ostatnie 2 dni bloga odwiedziło ponad 300 osób, wyjątkowo dużo.


Dokuczają mi ostatnio stawy, z trudem się poruszam, dlatego większość czasu siedzę, dzięki temu miałam czas żeby opisać jak to było z tym korytarzem, sienią, sionką. Kiedyś za czasów miastowych miałam po prostu przedpokój :)


środa, 24 października 2012

Remontu sieni ciąg dalszy

Po śnieżnej i mroznej zimie nadeszła upragniona wiosna. Nie przeszkadzały mi już tak bardzo prześwity w drzwiach a i dziury w podłodze przestałam zauważać ponieważ większą część dnia spędzałam na zewnątrz. Rzuciłam się na ogród. Sadziłam, przesadzałam, wyrywałam, zakładałam pierwszy warzywniak. Porządkowaliśmy obejście wokół domu.
Wkrótce przyjechała córka z niespełna 5 miesięcznym Victorem. Pamiętam że maj był deszczowy a dziecko marudne, często usypiane na powietrzu. Musiałyśmy więc wnosić śpiącego malucha z wózkiem do domu. Wtedy zaczęły mi na nowo przeszkadzać dziury w podłodze. Nijak nie dawało się przejechać wózkiem ani powozić małego. Któregoś dnia musiało nastąpić to co nieuniknione.
Zawołałam do świętego, dość tego zrywamy. I zerwaliśmy. Po całym dniu pracy, wyniesieniu sterty spróchniałych dech ukazało się całkiem przyjemne klepisko. Pod podłogą skarbów nie znalezliśmy, za to wiele pozostałości po bytowaniu naszych zimowych gości. Czego one tam nie powynosiły. Kawałki szmatek, worki foliowe, resztki psiej karmy i dużo innych śmieci.

Po klepisku razno spacerowaliśmy jeszcze ze dwa miesiące. Jednak po pewnym czasie zaczęły mi przeszkadzać góry wnoszonego piachu do domu. Trwało debatowanie co robimy z podłogą. Kupujemy dechy, stawiamy legary czy robimy wylewkę.
Stanęło na wylewce choć rozważaliśmy zakup desek i zrobienie drewnianej podłogi. Cóż ... chcieć a móc to różnica. Najtaniej wyszło wylać beton, tak więc zrobiliśmy. W tym czasie przyjechali moi rodzice i przy pomocy taty, mieszając cement z piachem w taczce powstała wylewka.
Nawet nie macie pojęcia jak można się cieszyć z posiadania gołego betonu na podłodze. Nie trzeba już było lawirować miedzy dziurami. Było pięknie.
Mniej więcej w tym też czasie pościągaliśmy wszystkie poprzybijane do ścian płyty. Zrobiło się bardzo swojsko - można rzec skansenowo. Niestety okazało się że bale bardzo powygryzane przez korniki a czyszczenie ich i renowacja zajęło by dużo czasu którego nie mieliśmy. Święty mógł tylko kontynuować remont co drugi  weekend w miesiącu. Nie mieliśmy również pomysłu czym zastąpić przerwy między belami. Mech sypał się ze ścian a ja z dnia na dzień zaczynałam porzucać marzenie o pozostawieniu nie przykrytych bali.
Zrobiła się jesień. Święty rozmontował wyjście na strych i prowizoryczne schody z nieheblowanych starych desek. Na nowe schody nie mieliśmy pieniędzy a jakoś trzeba było wychodzić na górę. Powstał lekko szalony pomysł aby to co jest, czyli stare dechy wyczyścić, po czym zamontować w taki sam sposób jak były. W ostateczności zaczęliśmy po pewnym czasie dostrzegać ich urok.
W miarę czyszczenia euforia rosła bo w perspektywie mieliśmy nowe schody zupełnie za darmo :)

Gdzieś pod koniec jesieni deski zostały do końca wyczyszczone, pamiętam ze aura nie była sprzyjająca i malowałam elementy w domu. W końcu nastąpiła chwila kiedy trzeba było wszystko zamontować tak jak było. Święty jak zwykle stanął na wysokości zadania i mogliśmy już wychodzić na górę. Oczywiście zdaję sobie sprawę że większość z Was nie chciałaby mieć w domu takich schodów. Ciętych desek ręczną piłą przez ojca, po 40 latach zdjętych przez syna, wyczyszczonych, pomalowanych i zamontowanych od nowa. Nam się natomiast te schody bardzo podobają i na pewno zostaną jeszcze długo. Być może jeżeli kiedyś będziemy coś robić na strychu dla wygody i bezpieczeństwa będzie potrzeba zrobienia nowych, ale to chyba bardzo mglista przyszłość.
W listopadzie nadal w myśl zasady jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma wybraliśmy się do większego miasta aby zakupić drzwi wejściowe. Niestety kwota jaką dysponowaliśmy w tamtym czasie starczyła nam na zakup drzwi stalowych średniej, żeby nie napisać niskiej klasy z okleiną koloru złoty dąb.  Szukałam koniecznie drzwi z szybką ponieważ w korytarzu nie ma okna. Takie też zakupiliśmy.
Notabene kiedy święty je zamontował usiadłam i zapłakałam rzewnymi łzami że kupiliśmy takie paskudztwo. Ważniejszym było jednak to że się zamykały i były szczelne, szybko więc otarłam łzy, a po kilku dniach nie miałam wyjścia i musiałam się do nich przyzwyczaić.

Z belami na ścianie, nowymi - starymi schodami zostaliśmy do zimy. Wtedy święty przyjechał do domu kilka dni przed Bożym Narodzeniem a ja zapragnęłam na święta coś zmienić. Mianowicie koniecznie chciałam nowej podłogi. Ostatecznie już pól roku dreptałam po gołym betonie którego nie dawało się umyć no i znudził mi się już troszeczkę. Zakup płytek trwał nie całe 5 minut. Weszłam do sklepu, pokazalam palcem że te i kupiliśmy. Mam to szczęście - nieszczęście ? że nie ma u nas wyboru praktycznie żadnego. Wyprawa kilkadziesiąt kilometrów po 16 metrów płytek też mi się nie uśmiechała. Wzięłam więc co było. Święty śpieszył się z układaniem. Ostatecznie w wigilię miałam upragnioną podłogę, co prawda bez fugi ale dawało się ją umyć.

Reasumując. Rok 2010 był przełomowym dla naszej sieni. Zyskała nowe - stare schody, drzwi wejściowe wylewkę i terakotę. Zapomniałam jeszcze dodać że w międzyczasie oczyściliśmy ścianę kominową.  Skuliśmy stary tynk i odkryliśmy cegły. Ściana ta niestety do dnia dzisiejszego nie jest do końca zrobiona tak jak miała być. Zostało trochę ubytków i fugowanie. Do dziś się z niej sypie.

Tak to wtedy wyglądało.



Cale lato w miarę chęci i możliwości oczyszczaliśmy 3 pary drzwi, kuchenne i 2 pokojowe, oraz futryny. O ile dobrze pamiętam wykończyłam przy nich 2 opalarki, 2 szlifierki, zużyłam niezliczone ilości papieru ściernego. Na początku używałam środka do oczyszczania warstw z farby olejnej. Zdaje się że nazywał się hemolak. Jednak po zatruciu się tym specyfikiem szybko zrezygnowałam.
W rezultacie święty doczyszczał je kawałkami szkła. Można powiedzieć że rok 2010 był rokiem przełomowym w remoncie, wtedy najwięcej się działo. Poza tym mieliśmy zapał którego co tu dużo gadać, teraz czasami brakuje.
Cdn nastąpi ... 



Korytarz, sień, sionka

Dziś trochę o remontach naszej chałupy.
W zasadzie w tym temacie mamy zastój od jakiegoś czasu i nie zanosi się na kontynuację w sezonie jesienno zimowym ale przeglądając zdjęcia na komputerze znalazłam jedno, które natchnęło mnie do tej dzisiejszej pisaniny. Jedyne które ocalało z czasów kiedy się tutaj wprowadziliśmy.

W najgorszym stanie był korytarz w starych domach zwany sienią. Przytłaczał dziurami w podłodze i zapachem stęchlizny. Deski podłogowe które dawno miały już czasy świetności za sobą przy stąpnięciu łamały się jak zapałki. Kiedy nosiłam drzewo do domu (a była wtedy zima) nie raz wpadałam w owe dziury, tworzyły się kolejne i kolejne. Ściany ... ? ściany również pozostawiały wiele do życzenia. Wyłożone płytami pilśniowymi pomalowane (utkwiły mi w pamięci) na dwa kolory farby olejnej, zielony i niebieski. Płyty  poprzybijane byle jak nie pokrywały całości ścian. Sufit nie prezentował się lepiej. Raz po raz spadało nam na głowę trochę sieczki, mchu, lub innych bliżej niezidentyfikowanych paprochów. Kiedy chciałam posprzątać nie bardzo wiedziałam jak to zrobić. Tak więc lawirowałam szczotką pomiędzy owymi dziurami zamiatając na ile się dało. Myć podłogi nie było sensu. Bo jak myć dziury i kupę trocin ze spróchniałych desek ?
Drzwi wyjściowe. Drzwi były nieszczelne, kiedy śnieg zacinał akurat od ich strony robiło się malowniczo biało, lub można było się poślizgać na lodzie. Były tak porozchodzone że ciężko się zamykały. No i schody. Schody na strych to pozbijane dechy otoczone kolejnymi pozbijanymi dechami które miały tworzyć niby drzwi wyjściowe na strych. Oczywiście jak w każdym porządnym domu wiejskim przykryte kolorowymi zasłonami w kwiaty które poprzybijane były gwozdziami na kawałkach szmatek. Bardzo żałuję że nie zachowała się dokumentacja zdjęciowa z tamtych czasów. Z wyjściem na strych wiąże się  jeszcze jedna historia. Z góry zionęła na mnie czarna dziura i po zmroku najzwyczajniej w świecie się bałam że zejdzie stamtąd bardziej niezidentyfikowany stwór. Ciągnęło też zimno. Oczywiście najczęściej byłam sama ponieważ święty jak to święty pracował w stolicy. Mieszkałam tutaj dopiero kilka tygodni, w nowym miejscu i w tamtych czasach często towarzyszył mi strach. Przed czym ? nie wiem do końca, bałam się odgłosów, wychodzić po zmroku no i tej nieszczęsnej czarnej dziury. Do tego drewniany dom żyje własnym życiem i ma swoje odgłosy. Dzisiaj jestem już przyzwyczajona i śmieję się z tamtych obaw, ale wtedy nie było mi do śmiechu. W każdych drzwiach były jeszcze klucze więc po zmroku wszystkie szczelnie zamykałam. I tak śpiąc w pokoju, zamykałam pokój, kuchnię i resztę drzwi które znajdowały się w pozostałej części domu. Było to na tyle uciążliwe że w nocy kiedy musiałam lub syn wyjść do toalety trzeba było otwierać. Teraz kluczy już nie ma ponieważ gdzieś się pogubiły ale i tak bym z nich nie korzystała.

Całą zimę towarzyszyły nam szczury które mieszkały pod podłogą i nocami nie dawały spać. Walka z nimi trwała prawie dwa miesiące.
Zdjęcie prezentuje wyjście na strych o którym wyżej. Białe drzwi obecnie to wejście do pokoju syna. Wiosna 2009/10


Tak więc na walce ze szczurami, zimnem, lodowiskiem, śniegiem  i dziurami w podłodze upłynęła zima.

Ponieważ obowiązki domowe wzywają a historia remontu przeciągnęła się bardzo długo (niektórzy w mojej okolicy nawet zdążyli domy pobudować i się wprowadzić) ciąg dalszy nastąpi wkrótce. 

poniedziałek, 22 października 2012

Pracujący dzień Filipa

Moja codzienność nie wygląda w ostatnich dniach zbyt różowo. Problem goni problem a choroba, chorobę. Nie chciałabym "smęcić" na blogu lub zamęczać swoimi problemami potencjalnego czytelnika postanowiłam że dzisiejszego posta zdominuje Filip.

Filip skończy za kilka dni 1,5 roku. Od początku wyróżniał się spośród swojego rodzeństwa. Był największy z całej czwórki. Zawsze pierwszy dopadał do cyca mamusi i rozpychał się na całego. Pierwszy wyszedł z pudełka mając ok 3 tygodni i można powiedzieć że już do niego nie wrócił, albo tylko na chwilę do maminego cyca. Filipa nikt nie chciał, pozostałe kotki były zamówione. Wiedziałam zatem od początku że kociak zostanie z nami.





Mama Filipa zajmowała się nim do tegorocznej wiosny po czym wybrała wolność i urwała się z czarnym dzikim kocurem. Przychodzi czasami w odwiedziny. Niestety jestem przekonana że chyba ani ona, ani Filip nie pamiętają że są najbliższą rodziną. Potulny kociak posłusznie oddaje swoją michę prychającej mamuśce, ta najada się do syta po czym znika znowu na wiele dni. Na szczęście nie widzę aby nasz pupilek miewał jakiekolwiek objawy choroby sierocej :)

I tak jak co dzień rano nasz bohater zaczął od miseczki z kocimi chrupkami które zjada raczej z grzeczności. Stanowczo gustuje w domowej kuchni. Zapowiadał się kolejny pracowity dzień.
 

... Poranek jak na jesienny przystało był bardzo mglisty. Nie wiedzieć czemu kalosze postanowiły udać się na górę gdzie lubię chodzić sam, najchętniej w nocy. Cóż było robić ... skoro kalosze się wybrały to i ja poszedłem. A za mną reszta towarzystwa. 


Było zimno i mokro. Nie bardzo podobał mi się ten spacer. Łapki mokły, trawa była wilgotna od rosy.
Na szczęście po jakimś czasie zaczęliśmy schodzić a niebo się przejaśniło.

 

Kiedy dotarliśmy do domu trzeba było wypuścić kozy na pastwisko.



Z wysokości lepiej widać i można spokojnie wszystkiego przypilnować.


Kozy wyprowadzone, zatem czas na małe co nieco.



Tak łapczywie jadłem że chrupka utkwiła mi w przełyku, na szczęście nic się nie stało. Muszę jeść szybko bo ta mała mi wszystko wyjada.

Jest prawie południe, jesienne słońce przygrzewa, pora więc na małą drzemkę. Tylko ona ciągle za mną łazi.


Wydawało mi się że spałem tylko chwilę a tu już trzeba wodę puszczać. Lubię obserwować pracę pompy, hałas silnika jest bardzo usypiający.


 W trakcie kiedy silnik pompuje wodę mam czas żeby połazić z młodą po poręczach, bardzo to lubimy.


Woda napompowana, musimy wracać.


Muszę na nią czekać bo znowu głupia bawi się jakimś liściem.


Jest pózne popołudnie, pora zagonić kozy. Znowu trzeba wszystkiego przypilnować.

Od tej czarnej już dwa razy dostałem rogiem, nie wiem za co, przecież nie lubię warzyw, chciałem tylko zajrzeć do wiaderka. Na czarną trzeba uważać, brązowe są spokojne. Czasami wchodzę im do żłobów i ucinam sobie drzemkę. Wcale mnie nie przeganiają.


Długo to trwa. Nudzę się, ale trzymam z daleka ponieważ czarna na mnie spogląda.


Koniec pracy. Kończy się dzień. Pora na drzemkę. Prześpimy się z młodą ze dwie godzinki a potem będę ją uczył łowić myszy albo nornice. Zdecydowanie nornice, jest ich więcej.




















wtorek, 16 października 2012

"Rozciapało się"

No i "rozciapało się" jak to miała w zwyczaju mawiać babcia Stasia poprzednia właścicielka domu na górce i mama świętego. Albo "a idzta tam zobaczta czy aby nie kropka". Kropaknie i ciapanie zawsze bawiło mnie do łez. Wspomnienia i wspominki, często przychodzą na myśl ... no ale nie o tym chciałam ...

Szczęśliwym trafem szybko dałam radę pokonać chorobę i grzebię w ogrodzie.  Przesadzam byliny, zbieram nasiona kwiatów jednorocznych i grabię liście. Liście pakuję do worków, mam nadzieję że zimową porą kozy będą zajadały się nimi ze smakiem.  No właśnie kozy. Jedna z sąsiadek "doniosła" mi że Boluś, nasz byczek Fernando wyjechał do raju. Nie, nie został zjedzony na szczęście, pan Franuś miał dość jego "niecnych czynów" i sprzedał kozła. Trafił do stada gdzie ma oczywiście wiadome zadanie do wykonania. Zmartwiłam się ponieważ nie mam na razie pewności czy Frania i Jadzia zostały pokryte. No i Lusia która się "nie załapała" z powodu braku rui. Zostało więc szukać dla niej kawalera i nie będzie to proste. W przyszłym roku chyba będziemy musieli kupić swojego capa. Mam nadzieję że doczekam się wymarzonej kózki po Bolku, znając moje "szczęście", albo będą same koziołki, albo za kilka dni okaże się że kozy powtórzą ruję. Oby nie. Poczekamy - zobaczymy.


Wczoraj pracując w ogrodzie zauważyłam dwoje  ludzi którzy wspinali się drogą do góry nie zważając na ujadanie naszej "bardzo groznej" suki. Myślałam że to zdesperowani jehowi z "narażeniem życia" będą próbowali mnie "nawrócić". Po rozmowie ze starszym państwem okazało się że to amatorzy naszej Antonówki i Szarej Renety. Przyszli zapytać czy mogą  pozbierać jabłka z podjazdu. Zdziwiłam się że chcą zbierać obtłuczone, nadgniłe spady. Zaprosiłam ich do sadu żeby sobie nazrywali ładniejszych. Pani z niedowierzaniem 3 razy zapytała o cenę. Powiedziałam że jabłka są całkowicie gratisowe i jeżeli mają ochotę mogą  jeszcze raz przyjść. W sumie bardzo się ucieszyłam że w końcu znalezli się amatorzy naszych ekologicznych jabłuszek.


Zauważyli kozy, dziadkowi zabłysnęły oczy, zaczął opowiadać o swoim dzieciństwie kiedy w czasie okupacji Niemcy rekwirowali wszystkie zwierzęta oprócz kóz. Dzięki nim rodzina miała codziennie świeże mleko, czasami i mięso.
Mieli też ochotę kupić ser i mleko. Zaprosiłam ich w maju. To jest kolejny dowód na to, że o klientów na mleko i przetwory wcale nie jest tak trudno. Już nie pierwszy raz ktoś zupełnie przez przypadek trafia do nas po czym wyraża chęć zaopatrywania się w kozi nabiał.
Moje kozuchy akurat traktuję jako hodowlę bardziej hobbystyczną a nie zarobkową jednak w sezonie jeżeli będzie na tyle mleka, chętnie odsprzedam nadwyżki.

W dzisiejszym poście zamieściłam raczej już ostatnie wczorajsze zdjęcia kwiatów z ogródka. Troszeczkę jeszcze kwitnie ale nieuchronnie nadchodzi czas porannych przymrozków i za kilka dni będzie "po kwiatkach". Prace ogrodowe mam zamiar kontynuować wraz z powrotem lepszej aury, którą nam obiecują synoptycy. Zostało jeszcze trochę warzyw do wykopania.

Pozdrawiam Wszystkich "czytaczy" i do napisania ... 



czwartek, 11 października 2012

Chora

Rozłożyłam się całkowicie i to wcale nie w przenośni. Pierwsze jesienne przeziębienie.
W poniedziałek było dość chłodno, pracowałam w ogrodzie. Czułam że owiewa mnie zimny wiatr, jakoś nie pomyślałam że to tak się skończy.

W nocy dostałam dreszczy i temperatury. Wczorajszy dzień cały przeleżałam w łóżku. W domu zimno, nie przyniosłam drzewa, skończyła się woda. Nie miałam siły wyjść na zewnątrz włączyć pompy. Wieczorem zmusiłam się i pomogłam Młodemu w lekcjach.
Noc przespałam już w miarę spokojnie poza jednym epizodem temperatury. Od najmłodszych lat każda choroba u mnie wywołuje wysoką gorączkę.
Dzisiaj jest znacznie lepiej. Wstałam o 6, zeszłam do pompy, nakarmiłam kozy, przyniosłam drzewo, napaliłam w piecach, jestem bez sił. Właśnie takich momentów boję się najbardziej. Niemoc jest straszna i świadomość że jest się zdanym samym na siebie. Święty nie wróci o 16 z pracy i nie poda herbaty z cytryną. Przyjedzie za tydzień, mam nadzieję że nie będzie musiał wcześniej

... dreszcze na przemian z falami gorąca i zawroty głowy. Leczę się czym tylko mogę ... sokami, ziołami, lekami ... może się uda ...

Mam obniżoną odporność, tak mówią lekarze, przez tą cholerną boreliozę, nienawidzę jej  i tak z nią wygram !!!

Na górce 3 poranek z przymrozkami, wczoraj minus 2, dzisiaj 1, wcześnie w tym roku. Spadnie śnieg ? ... w Tatrach podobno nasypało ... 


poniedziałek, 8 października 2012

Ochłodzenie

Nie lubię poniedziałków po wyjezdzie świetego. Młody w szkole. Znowu sama. Czy lubię samotność ? Oczywiście że lubię, ale nie zawsze i nie taką.
Po południu pewnie będzie już dużo lepiej. Od lat żyjemy od wyjazdu do przyjazdu i nie jest to nowością. Ale poniedziałkowy poranek, szczególnie taki jak dzisiaj, kiedy z oknem ciemno, pada deszcz nie jest fajnym początkiem tygodnia.

Mam sporo pracy w ogrodzie i w domu, powinnam wrócić do przetworów jabłkowych, napalić w piecach a snuję się z kubkiem dawno już ostygłej kawy i na nic nie mam ochoty. Nakarmiłam kozy, dziś nie wytkną nosa z obory. Delikatne i rozpuszczone te moje panienki ... pada ... stoimy i wyjadamy zapasy siana  na zimę ...  niech jedzą, na zdrowie. Sypnęłam im owsa więcej niż zwykle. Może po południu się rozpogodzi i nabiorą ochoty na spacer.

Weekend jak każdy kiedy święty jest w domu upłynął intensywnie i pracowicie. Kilka godzin zajęło cięcie i układanie drewna. I tak jeszcze nie skończyliśmy. W międzyczasie wędziliśmy mięso w beczce. Potem sprzątanie obory przed zimą. Urosła ogromna sterta obornika z którą nie bardzo wiemy co zrobić w tej chwili. Są plany na orkę i zrobienie dużego ogrodu warzywnego w przyszłym roku. Nie wiem co z tych planów wyjdzie ... raczej nauczyłam się nie planować.

Poszliśmy na strych powynosić trochę letnich sprzętów których nie można zostawić na zimę koło domu. Jak zwykle siadłam na starej skrzyni wśród pajęczyn i zaczęliśmy marzyć o zrobieniu pokoju, lub dwóch na górze. Marzenia fajna rzecz ... czasami się spełniają ...
W kącie zauważyłam łopatę do śniegu ... tak, tak już niedługo koleżanko będziesz mi bardzo potrzebna, staniemy się nierozłączne ...


W niedzielny poranek kiedy z Młodym przewracaliśmy się na drugi bok w ciepłych łóżkach grzybiarz wyszedł na łowy. Liczył na bardziej obfite zbiory, ale jak to mówią ziarnko do ziarnka i 2 sznureczki prawdziwków suszą się nad piecem.
Na śniadanie i kolację raczyliśmy się prawdziwym rarytasem. Rydze na masełku. Kto nigdy nie próbował nie wie co traci ...