poniedziałek, 8 października 2012

Ochłodzenie

Nie lubię poniedziałków po wyjezdzie świetego. Młody w szkole. Znowu sama. Czy lubię samotność ? Oczywiście że lubię, ale nie zawsze i nie taką.
Po południu pewnie będzie już dużo lepiej. Od lat żyjemy od wyjazdu do przyjazdu i nie jest to nowością. Ale poniedziałkowy poranek, szczególnie taki jak dzisiaj, kiedy z oknem ciemno, pada deszcz nie jest fajnym początkiem tygodnia.

Mam sporo pracy w ogrodzie i w domu, powinnam wrócić do przetworów jabłkowych, napalić w piecach a snuję się z kubkiem dawno już ostygłej kawy i na nic nie mam ochoty. Nakarmiłam kozy, dziś nie wytkną nosa z obory. Delikatne i rozpuszczone te moje panienki ... pada ... stoimy i wyjadamy zapasy siana  na zimę ...  niech jedzą, na zdrowie. Sypnęłam im owsa więcej niż zwykle. Może po południu się rozpogodzi i nabiorą ochoty na spacer.

Weekend jak każdy kiedy święty jest w domu upłynął intensywnie i pracowicie. Kilka godzin zajęło cięcie i układanie drewna. I tak jeszcze nie skończyliśmy. W międzyczasie wędziliśmy mięso w beczce. Potem sprzątanie obory przed zimą. Urosła ogromna sterta obornika z którą nie bardzo wiemy co zrobić w tej chwili. Są plany na orkę i zrobienie dużego ogrodu warzywnego w przyszłym roku. Nie wiem co z tych planów wyjdzie ... raczej nauczyłam się nie planować.

Poszliśmy na strych powynosić trochę letnich sprzętów których nie można zostawić na zimę koło domu. Jak zwykle siadłam na starej skrzyni wśród pajęczyn i zaczęliśmy marzyć o zrobieniu pokoju, lub dwóch na górze. Marzenia fajna rzecz ... czasami się spełniają ...
W kącie zauważyłam łopatę do śniegu ... tak, tak już niedługo koleżanko będziesz mi bardzo potrzebna, staniemy się nierozłączne ...


W niedzielny poranek kiedy z Młodym przewracaliśmy się na drugi bok w ciepłych łóżkach grzybiarz wyszedł na łowy. Liczył na bardziej obfite zbiory, ale jak to mówią ziarnko do ziarnka i 2 sznureczki prawdziwków suszą się nad piecem.
Na śniadanie i kolację raczyliśmy się prawdziwym rarytasem. Rydze na masełku. Kto nigdy nie próbował nie wie co traci ...


piątek, 5 października 2012

Gdybym miał gitarę ...

Gdybym miał gitarę to bym na niej grał ... ale o tym za chwilę.

Wkurzyłam się dzisiaj dość mocno. Pojechaliśmy z Młodym oddać książki do biblioteki. Drzwi zamknięte na głucho i informacja że wypożyczoną lekturę można oddawać w bibliotece miejskiej dla dorosłych. Okazało się że oddział dla dzieci i młodzieży zostanie zlikwidowany. Zapytałam dlaczego ponieważ zdziwienie moje sięgnęło zenitu. W naszym miasteczku nie ma zbyt wielu rozrywek dla dzieci. Oferta zajęć poza szkolnych jest uboga żeby nie napisać znikoma. Tak naprawdę  dziecko nie ma gdzie rozwijać żadnych dodatkowych umiejętności. No może poza kilkoma Orlikami. Niestety mój syn nie z własnego wyboru a z wady wzroku nie może brać udziału w czynnych zajęciach sportowych. Książki to jego pasja i hobby. W bibliotece szkolnej księgozbiór jest bardzo marny.

Okazało się że na posiedzeniu rady miasta, radni zdecydowali o zamknięciu biblioteki. No rzesz, wyjść z podziwu nie mogę. Dwa lata temu zamknęli dworzec. Nie kupi się u nas biletu, nie ma informacji, kas, po prostu nie ma dworca, teraz biblioteka, co następne ... gdzie my dążymy ... ? Unia .... ?

Wracając do gitary. Wada wzroku mojego dziecka drastycznie i natychmiastowo zakończyła "karierę" hokejową. W zeszłym roku treningi zabierały sporo czasu, plus dojazdy. Najczęściej 3 popołudnia w tygodniu i sobota. Pozostała po hokeju luka którą trzeba było jakoś wypełnić. Padło na gitarę. Choć nie był to mój pomysł.
Mało tego, wydaje mi się że moje dziecko nie ma zdolności wybitnie muzycznych, nie wspominając o słuchu absolutnym :). Któregoś dnia jeszcze w wakacje wrócił do domu i zaczął mi wiercić "dziurę w brzuchu" że chce grać na gitarze. Śmiałam się trochę bo jakiś czas temu kazałam mu wychodzić z pokoju jak śpiewał piosenki (tak fałszował).
Oczywiście powiedziałam że być może, zobaczymy we wrześniu. Temat się skończył.
Na początku roku szkolnego przyniósł karteczkę zerwaną na słupie ogłoszeniowym. Mamo zadzwoń do tego pana, on mnie nauczy grać. Zadzwoniłam ... cóż miałam zrobić ... i pan uczy ...

I teraz sedno sprawy. Nie kupowałam od poczatku gitary ponieważ tak jak pisałam wyżej nie widziałam w moim dziecku talentu muzycznego, poza tym myślałam że "słomiany zapał"  mu minie.
Nie minęło jednak.  Stanęłam przed dylematem zakupu instrumentu. Musi przecież zacząć ćwiczyć w domu. I tu mam prośbę do czytelników bloga. Jeżeli ktoś z Was ma pojęcie lub grał kiedyś. Pytałam nauczyciela, powiedział że ma być gitara klasyczna i tyle. Głupio mi co chwilę wydzwaniać do faceta, już i tak przegięłam ostatnio wpierając mu że moje dziecko nie ma słuchu ;).
Naiwnie weszłam na allegro (oczywiście u nas sklepu muzycznego nie ma). Myślę sobie kupię ... kliknę i mam ... i co się okazuje ? że gitar jest wybór ogromny tylko co znaczy 3/4, 4/4, gitara klasyczno - akustyczna ? może ktoś z Was mi poradzi albo jeszcze lepiej ma używaną gitarę której już nie potrzebuje ? Chętnie odkupię.

A na górce ... słonecznie, ale chłodno, szczęśliwie kończą się Antonówki ... kozy na łące, czuję że będzie problem ze "zdiagnozowaniem" ciąż, ale tym się będę martwić za jakiś czas. A jutro ponad planowo przyjeżdża święty i będziemy wędzić ryby i mięcho w beczce, wędzarni się nie możemy jakoś dorobić, czytaj zbudować.

Pozdrawiam nowych obserwujących i starych i cichych czytających i bardziej rozmownych czytelników :)

środa, 3 października 2012

Napalona Jadzia

Za oknem dziś jesień w wydaniu jakiej bardzo nie lubię. Temperatura drastycznie spadła, za oknem ciemno, ponuro i pada deszcz. Muszę się zmobilizować i napalić w piecach.

W związku z tym że trzeba przerwać prace ogrodowe opiszę jak to z Jadzią było.

Już od rana w środę Jadzia nie chciała jeść, wykazywała pełną nerwowość. Z obórki raz po raz dochodziło znaczące mee. Wieczorem mee ... przerodziło się w meczenie które moje słabe nerwy i wrażliwe ucho nie było już w stanie wytrzymać.

Rano ok 6 zbudził mnie Jadziny koncert. Wyprawiłam syna do szkoły i postanowić coś musiałam.
Zaczęłam rozważać przyprowadzenie/przywiezienie Bolka do domu. Szybko jednak porzuciłam tę myśl. Po pierwsze, jak wsadzić 100 kilowego kozła do samochodu ?, po drugie przewożenie go w osobówce mogłoby skończyć się dla mnie lub dla auta nieco drastycznie. Nie wspominając o Bolusiowym zapaszku.. Prowadzenie Capa na postronku przez pół wsi też jakoś mi nie odpowiadało. Nie żebym się wstydziła z kozłem paradować. Niechęć do tej eskapady wzbudzał przede wszystkim strach przed nadpobudliwym stworzeniem.

Cóż było robić, wybrałam jedyną opcję która mi pozostała. I tak wczesnym rankiem wybrałam się z Jadzią na spacer. Jadzia lubi wycieczki to też ochoczo ruszyła za mną. Po drodze podjadała co smaczniejsze chwasty i ziółka, na dłużej zatrzymała się przy wierzbie którą wręcz uwielbia.

Ok 50 metrów przed domem pana Frania Jadzia chyba zrozumiała czemu ma służyć nasza wyprawa. W krzakach już słyszałam pomrukiwanie i sapanie Bolusia.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nastąpiło radosne powitanie. Cap starał się ze wszystkich sił przypodobać swojej partnerce. Posapywał, pochrząkiwał, grzebał przednią racicą, zachęcał jak mógł. Jadzi nie trzeba było długo namawiać.

W tym czasie pan Franio pokazywał mi  "rany" i opowiadał o podbojach Bolusia. A to jak wziął na rogi sąsiada, a to jak musiał wskakiwać na wóz kiedy rozwścieczony kozioł zerwał się z postronka. I o tym że całkiem niedawno w oborze zrobił dziurę na wylot w ścianie. Przyznam szczerze że nie do końca wierzyłam tym wszystkim opowieścią. Jednak kiedy pan Franuś nieopatrznie stanął blisko Bolusia ten myśląc że być może chce mu zabrać nową dziewczynę trącił go rogiem. Pan Franuś teatralnie odskakiwał od kozła a ja przyznam że miałam niezły ubaw.
Jeszcze kiedy Boluś mieszkał z nami czułam przed nim respekt,  opowieści sąsiada sprawiły że naprawdę zaczęłam się bać.
Ponieważ gra wstępna przedłużała się uzgodniłam że zostawię Jadzię i przyjdę po nią wieczorem.

Kiedy wróciłam do domu już z drogi słyszałam jak Lusia i Franka nawołują Jadzię. Kozy to bardzo stadne zwierzęta, kiedy jedna zniknie z oczu są bardzo niespokojne.

Póznym popołudniem poszłam odebrać Jadzię. Pan Franuś z daleka krzyczał że misja zakończyła się powodzeniem. Nie oszczędzając szczegółów co do samego aktu i pełnej gestykulacji jak się to wszystko odbyło zdał relację :).  Szczerze się ucieszyłam że mogę zabrać ją do domu.

Przy dobrych wiatrach na przełomie lutego i marca możemy się spodziewać małych Bolusiów :)


W sobotę i niedzielę kozioł jednak zagościł na naszej łące o czym być może też kiedyś napiszę ale to już inna historia .....

Zapomniałam zrobić aktualnych zdjęć Bolkowych. Kozioł zmężniał, nabrał masy i urosły mu potężne rogi.
Przedstawiam zatem zdjęcia z okresu kiedy mieszkał jeszcze u nas.

pół roku
młodzieniec
dorastam

Stałem się dorosłym kozłem :)


wtorek, 2 października 2012

Tańce o swawole ...

Jakiś czas temu zaczęłam brać udział w zajęciach z tańca klasycznego w naszej mieścince. Tańce prowadzi młoda dziewczyna, pewnie z 10 - 15 lat młodsza ode mnie. Szczerze powiedziawszy taniec  klasyczny mnie nudzi. Ożywiam się tylko wtedy kiedy dziewczę wplata elementy orientalne w swoje układy.
Pracuję dzielnie z uśmiechem na ustach ponieważ ćwiczenia które wykonujemy nie sprawiają mi żadnej trudności. Myślałam że jako babcia, od 3 lat bez treningu będę się bardziej męczyła. Patrząc jednak na panie w moim wieku +/- 40 lat i więcej jestem podbudowana swoją kondycją. Osobiście na tych zajęciach jeszcze się poważnie nie spociłam, czego nie można powiedzieć o reszcie koleżanek. Nie żebym się chciała pochwalić, ja tylko tęsknię do moich szaleństw i orientalnej muzyczki.
 W czasie wakacji miałam okazję trochę potańczyć w "Polańczyku". Fajnie było, czasem lubię szokować :)
Wracając do orientalnych wygibasów, od lat niespełna czterech brakuje mi ich. Na początku pomieszkiwania na górce jeszcze zdarzało mi się tańczyć na górach, na łące, w lesie, chwilę z wakacyjną grupą w Krynicy Zdroju. Dla kóz na pastwisku, wymachiwać chustą która powiewała na wietrze niczym złota pochodnia, łazić po sadzie z szabelką na głowie, balansując. Teraz nie praktykuję już tego, raz że trochę śmiesznie wygląda, dwa ... zapominam powoli.
... Być może pora nareszcie rozstać się z tańcem do końca ... być może jeszcze nie, nie jestem gotowa, raz po raz wyciągam swoje fatałaszki ... bransoletki, stroje, naszyjniki, staniki i inne akcesoria, miałam się nauczyć grać na sagatach, nie zdążyłam, nie poznałam też techniki ze skrzydłami, a może jeszcze kiedyś uda mi się polecieć .... ?
Rozstałam się z moim miastem rodzinnym w chwili kiedy dostałam szansę prowadzenia swojej grupy tanecznej, zarazem miałabym pracę którą bardzo lubiłam. Dokonałam wyboru. Czy trafnego ... ? do dziś nie jestem tego pewna ... gdybym została pewnie żałowałabym że nie spróbowałam tutaj, wyjechałam i całe poprzednie życie porzuciłam w jednej chwili ... czy dziś żałuję ? nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, chyba nie, raczej nie, a może czasami .......


 

środa, 26 września 2012

A jednak lubię ...

A jednak lubię jesień ... szczególnie taką  jaka jest dzisiaj. Słońce przygrzewa jeszcze całkiem mocno, ciepły wiaterek wieje, aż chce się żyć.
Nocami świat robi się ciasny, wraz z zapadnięciem zmroku naszą chałupę otula mgła. Lubię mgłę nocą, przez okno świat wygląda bardzo tajemniczo a  kiedy rano opada nad doliną zapowiada słoneczny dzień.
W świetle wychodzącego słońca można zobaczyć przepiękne obrazki. Misternie utkana pajęczyna w kropelkach rosy.


Zaczynają kwitnąć Marcinki, moje ulubione jesienne kwiaty.


Nadal tonę w jabłkach. Musy i soki, musy i soki .... Dzień bez kilkunastu słoiczków dniem straconym. Szczególnie nużące jest obieranie. Ale cóż taka jabłkowa okazja może się w następnych latach nie powtórzyć. Na deser koniecznie szarlotka. I tak sobie tkwię w jabłkowym szaleństwie. Odkąd tu mieszkam, a właśnie minęło 3 lato, po raz pierwszy jest ich taka ogromna ilość.

Do soku dodaję kilka gałązek świeżej mięty i wyciśniętą cytrynę. Wychodzą naprawdę przepyszne.


Na razie przerabiam Antonówkę, wkrótce dołączy Szara Reneta. Może się uda choć kilka skrzynek przechować przez zimę, zobaczymy.

W poniedziałek miałam bardzo miłą  wizytę. Spotkałam się "na żywo" z blogową koleżanką. Marlena jest wspaniałą, pełną energii osobą, dodatkowo lekko szaloną. Szkoda że to była krótka wizyta i nie mogłyśmy się porządnie nagadać. Może będzie jeszcze kiedyś okazja. Mam nadzieję że znajdzie wkrótce swoje miejsce na ziemi i zostaniemy sąsiadkami zza góry albo kilku pagórków. Ciężko tutaj o jakąś pokrewną duszę. Marlenko dziękuję za odwiedziny.

Wieczory zrobiły się już bardzo chłodne więc miałam nareszcie okazję wypróbować nasze nowe "centralne" ...

Oczywiście nie mamy żadnego centralnego.  Podkowa którą jeszcze w czerwcu założył nam przemiły i sprytny pan hydraulik spełnia wspaniale swoje zadanie. Nareszcie mamy ogrzane pokoje z których nie było możliwości korzystać zimą. Mój system palenia wcale się nie zmienił a jednak w dwóch dodatkowych pomieszczeniach rozchodzi się przyjemne ciepełko. Nadal rozpalam w piecu kuchennym, tyle że od pieca została podłączona instalacja o podobnym działaniu co w CO. W związku z tym udogodnieniem zaczęłam rozważać zakup węgla, do tej pory paliliśmy tylko drzewem.


 ... nadal marzy mi się kominek w pokoju zamiast pieca,  niestety znowu w tym roku nie możemy sobie pozwolić na taką inwestycję. Koszt samego wkładu kominkowego jest ogromny, do tego podłączenie całego systemu nawiewowego. Zrywanie podłóg, rozbieranie starego pieca, przebudowa ścian itp. itd. Niech już sobie zostanie  "kaflak", ostatecznie bardzo go lubię. Grzeje wspaniale, szczególnie kiedy na zewnątrz temperatura spada do minus 20 stopni. Pakuję w niego koszyczek drzewa a on mnie w zamian ogrzewa przez całą noc. Niech jeszcze zostanie.

Minęło właśnie 4 dni kiedy to bez pompy, całkiem spokojnie skończyłam 41 lat ... i wiecie co ... to wcale nie boli .... :)
Kiedy tak sobie siedzę i piszę zza rzeki dochodzą nawoływania ... hejta ! ... wiśta ! To Maciek zbiera ostatnie kopy siana przy torach ... będzie padać ?

 Kilka dni temu w naszym miasteczku miała miejsce ogromna tragedia. Sześcioosobowa rodzina na skutek pożaru drewnianego domu straciła dach nad głową. Niestety ucierpiały zwierzęta gospodarskie, w płomieniach obory zginęły barany kilka kur i pies. Całe szczęście że rodzina zdążyła na czas opuścić budynek i nikt nie ucierpiał. Dostali zastępcze tymczasowe mieszkanie, w kościele i szkole została zorganizowana zbiórka pieniężna. Burmistrz zaapelował do firm prywatnych o pomoc finansową na budowę nowego domu. Jestem pewna że wspólnymi siłami uda się pomóc tym ludziom i kiedy pierwsze współczucie minie nie zostaną bez pomocy.  Na szczęście mieszkamy w bardzo "ludzkim" miasteczku i w takich chwilach mieszkańcy się integrują.

Uważajcie Kochani szczególnie my, którzy mieszkamy w starych, drewnianych domach, tym bardziej że zaczyna się sezon grzewczy.




poniedziałek, 17 września 2012

Koniec świata

W czasie weekendu nasz dom znowu na chwilę przeżył chyba już ostateczny w tym roku najazd gości. Tym razem odwiedziła mnie siostra mojego taty, moja matka chrzestna zresztą.
Nie wiem ... chyba niezbyt jej się u nas podobało. Cały czas pytała jak ja sobie tutaj radzę i czy nie czuję się  na tym naszym końcu świata bardzo samotna. Stara chałupa, bez wygód do których przyzwyczajeni są ludzie z miasta. A my nawet porządnego telewizora nie mamy ... :) nam niepotrzebny ...

Cóż ... odpowiadałam zgodnie z prawdą że niezbyt mnie ciągnie do ludzi, chyba nie była do końca przekonana. Oprowadziłam gości po okolicy, skosztowali wody mineralnej i odjechali prowadzeni skrzeczącą nawigacją, która zresztą wywiodła ich "w pole" kiedy do mnie jechali.

W tym roku pózno szykujemy drewno. Z racji tego że tydzień swojego urlopu Święty musiał poświęcić na obieganie mnie w chorobie, w drugim wyjechaliśmy wypoczynkowo. Teraz każdy przyjazd do domu poświęca na cięcie i rąbanie. Nie ma tych dni zbyt wiele, tylko 4 w miesiącu więc praca idzie opornie. On rąbie, ja układam i pomagam jak mogę, ale mogę bardzo niewiele ponieważ znowu dokuczają mi stawy.  Ogólnie samopoczucie mam bardzo kiepskie, co tu dużo gadać, nie lubię jesieni. Nigdy nie lubiłam.


Oczywiście podobają mi się czerwieniejące i złote liście na drzewach, babie lato, czas zbiorów i posumowań lata, zapełnianie piwniczki. Niestety każdy jesienny dzień przybliża nas do zimy, która oczywiście też jest piękna. Kiedy nasypie bielutkiego puchu i przykryje śnieżną kołderką okoliczne lasy. Niestety jej cały urok tryska kiedy przychodzi zmagać się codziennie z łopatą, odśnieżanie górki na którą najczęściej nie daje się wyjechać, zamarzającymi rurami, noszeniem opału, rozpoczynanie dnia od wskakiwania w 2 polary i rozpalanie w piecach. Ale ... ale, narzekam i narzekam, jednak wcale a wcale nie chciałabym wrócić do ciepłego mieszkanka w blokach.O wiele łatwiej by się nam żyło gdyby Święty  był na miejscu. Jednak tutaj nie budują wysokościowców i chwała Bogu ...tyle marudzenia.

Wczoraj wybraliśmy się do lasu, jesień to przecież pora grzybów. Tyle że w tym roku wyjątkowo sucha. W naszych stronach nie padało już przeszło miesiąc. Wybraliśmy się bardziej spacerowo, o dziwo udało się uzbierać kilka "siniaków" i moich ulubionych rydzów. Rydze od razu usmażyliśmy na masełku. Były przepyszne. Reszta suszy się na słoneczku, akurat na wigilijną kolację wystarczy. Mam jeszcze trochę zapasów z zeszłego roku.


Kozy powoli tracą mleko. Koniec zatem z serami. Doję teraz co drugi dzień. Czuję że do rui zupełnie się zasuszą. Dodatkowo nie wiem co się z nimi dzieje, są agresywne w stosunku do siebie i tłuką się nie na żarty. Na noc zamykane są w osobnych boksach, w dzień pilnuję żeby nie zrobiły sobie krzywdy. Kilka razy musiałam interweniować kiedy rogate bardzo dokuczały Lusi. Skończył się więc spokój i harmonia w moim małym stadzie co mnie bardzo martwi.

Ogród jeszcze kwitnie ...


Dwuletni powojnik Tangucki oszalał,  kwitnie nieprzerwanie od lipca ....


Dojrzewają ostatnie pomidory, w tym roku wyjątkowo słodkie i prawie zupełnie bez pestek


I jabłka, wszędzie jabłka ...



Dostałam od Moni z bloga http://powr-t.blogspot.com wyróżnienie. Bardzo dziękuję, ale nie bardzo wiem co mam z tym fantem zrobić :)
Czytam wiele blogów które zasługują na najwyższe uznanie, szczególnie koleżanek które zajmują się różnego rodzaju rękodzielnictwem, inne mają piękne domy, jeszcze inne dzielne osoby zajmują się na szeroką skalę hodowlą zwierząt lub własnych upraw. Im szczególnie należy się podziw i uznanie. Ja ... no cóż ... nie mam specjalnie żadnych zdolności artystycznych, moje kozy to raczej maskotki, pupilki do głaskania. Ogródek z roku na rok pomniejsza swoje gabaryty.
Tak sobie żyję na tej naszej górce ...dla niektórych zdaje się być ona końcem świata ...






poniedziałek, 10 września 2012

Spokój


Nostalgiczno jesienny nastrój nie chce mnie opuścić. Pomimo utrzymującej się pięknej pogody. Wieczory i poranki chłodne, wręcz zimne, za to koło południa cały czas gorąco, upalnie. Snuję się po pagórkach i łąkach. Zbieram jakieś badziewia i suche trawska, podziwiam żółte łany nawłoci, która już niestety zaczyna przekwitać.



Turyści w przeważającej ilości wyjechali. Miasteczko jak co roku o tej porze opustoszało i odzyskało swój urok. W sumie fajny czas.

Nie padało już od kilku tygodni, susza. W okolicach domostwa kozy powygryzały całą soczystą trawę. Tam gdzie się pasą zostają żółto brązowe place. Niestety trawa już w tym roku nie ma szansy odrosnąć. Żeby się dziewczyny najadły do syta muszę je teraz wyprowadzać wysoko nad dom do sadu co jest co nieco uciążliwe.
Grzybów całkowity brak. Najbardziej cierpi z tego powodu Święty ponieważ jest zapalonym grzybiarzem. W zasadzie zapalonym to mało powiedziane, jest grzybowym  maniakiem.
Za każdym razem kiedy przyjeżdża ma nadzieję na deszcz i jakiś chociażby maleńki wysyp grzybków. Może w tym tygodniu mu się poszczęści.
Zamiast grzybów suszę jabłka, których jest w tym roku pod dostatkiem. Nawlekam na nitki i wieszam na słońcu. Nie wiem na co nam tyle, najwyżej kozy zjedzą.  

Zbliżają się ruje, Boluś w sąsiedztwie czeka. Całe szczęście że sąsiad nie sprzedał naszego koziołka i w tym roku kawalera dla dziewczyn mam " z głowy ". Postanowiłam że "randkować" będą w połowie pazdzienika. Wykoty odbędą się w marcu i tym samym nie będzie niepotrzebnego zimowego stresu związanego z  mrozną aurą.

W zeszłym tygodniu odwiedził nas 17-letni Maciuś. Zjadł 3 suche bułeczki kajzerki, mimo zapewnień właściciela że Maciej wybredny i z konserwantami nie jada. Zjadł i nawet ładnie podziękował. Maciej jest ciężko pracującym koniem. Latem wozi turystów bryczką, zimą saniami, a kiedy nie wozi turystów orze pola, zwozi uprawy i drzewo z lasu. Do nas przywiózł siano, całe pół wozu suchutkiego, zieloniutkiego pachnącego z drugiego pokosu. Tym samym dopełniliśmy stryszek w obórce. Najprawdopodobniej nie starczy nam tego siana na całą zimę ale w razie czego Maciuś dowiezie nam więcej.


Z siana cieszyły się nie tylko kozy, pozostały zwierzyniec też ...








Były bardzo zawiedzione kiedy jeszcze tego samego dnia pachnące domki - legowiska znalazły się na stryszku obórki. 

W przyszłym tygodniu będę robić kolejne badania w celu uzyskania informacji o stanie mojej "bolerki", nie boję się wcale, pogodziłyśmy się i żyjemy zgodnie. Niezależnie od wyników nie poddam się kolejnej kuracji antybiotykowej. Postawiłam na zioła.

Na koniec jedna z moich przyjaciółek. Bardzo fajnych przyjaciółek ... ponieważ ... nie wygada żadnej powierzonej tajemnicy, można jaj szeptać do ucha o wszystkim, zawsze wysłucha, nie jest wybredna, zjada wszystko czym ją poczęstuję, gdybym zaparzyła jej kawę ... jestem przekonana że wypiłaby bez cukru, śmietanki, z fusami lub bez ... ze względu na brak ludzkich dusz pokrewnych i często brak możliwości wygadania się pozostają mi takie przyjaciółki, dlatego cenię sobie możliwość obcowania z nimi ...