piątek, 15 czerwca 2012

Dziwnie mi

Byłam u rodzinnego. Potwierdził to co już wiedziałam. Jeszcze wcześniej zadzwoniłam do laboratorium które wykonywało wyniki. Paskuda siedzi we mnie już najprawdopodobniej kilka lat.
Lekarz od razu wypisał skierowanie do szpitala zakaznego. Nie mogę jednak tak od razu po prostu pojechać. Nie teraz. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Córka przyjedzie po Młodego dopiero za 2 tygodnie. Musimy się zastanowić ze Świętym co dalej. Na szpital najprawdopodobniej się nie zdecyduję. Raczej znajdę dobrego lekarza. Musze się tym zająć. Na razie czytam, czytam i mam coraz większy mętlik w głowie.

Jutro zaczynam kurację doxycycliną, 2 razy po 100 mg. Zaopatrzyłam się w probiotyki i zestaw witamin.Od jutra ścisła dieta. W zasadzie i tak od tygodni nie mam apetytu.

Nie mogę już doić kóz. Ręce odmawiają posłuszeństwa. Męczę się strasznie, po przejściu 10 kroków ciężko dyszę. Bóle głowy dręczą mnie praktycznie cały dzień. Do tego gula w gardle, ból w klatce piersiowej, nerwowość, kłopoty z koncentracją, ciężko mi prowadzić samochód, zawroty głowy i wiele, wiele innych.

Psychicznie chyba jeszcze do mnie nie dotarło. Mam cały czas nadzieję że to jakaś zwariowana pomyłka.

Będę robić kolejne badania i jeszcze i jeszcze jedne ....

Nie patrzę w lustro,wyglądam okropnie. Ostatni miesiąc dodał mi 10 lat ...

czwartek, 14 czerwca 2012

I co dalej ?

Wiosna deszczowa i chłodna, smutna. Parę dni temu odeszła Mizia.
Kończy się rok szkolny i pobyt Vica dobiega końca. Mały wspaniały i mądry. Będę tęsknić bardzo mocno.

Nareszcie po 3 latach doczekałam się założenia ogrzewania w całym domu. Niestety wybraliśmy najtańsze rozwiązanie które kłóci się z ogólną moją wizją i pod drewnianymi parapetami zawisły nowoczesne kaloryfery.

Od kilku tygodni zmagam się z chorobą. Lekarze tak naprawdę nie bardzo wiedzieli jak mnie leczyć. 3 antybiotyki jeden po drugim. Z dnia na dzień jestem coraz słabsza. Nie mam siły zajmować się zwierzętami. Dzisiaj potwierdziły się moje obawy. Odebrałam wyniki ... najprawdopodobniej mam boreliozę. Boję się.



 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

W skrócie

Znowu dawno mnie nie było. Muszę jednak odnotować kilka faktów ponieważ często notki pisane na blogu pomagają mi analizować pewne sytuacje, np. kiedy kupiłam nową kozą :)
Tak więc zaczynając, Frania jest z nami od dwóch - trzech tygodni ? Tłukła się z Jadzią na początku, chyba ustalały miejsce w hierarchii, myślę że z dnia na dzień jest coraz lepiej.

Wczoraj z przerażeniem odkryłam ogromną gulę pod brzuchem Mizi. Nie mam pojęcia co to jest i czuję że zamówiony weterynarz również będzie miał problemy z rozpoznaniem. Przecież takie ogromne coś musiało jakiś czas rosnąć, dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej ... ? chyba dlatego że głaszczę ją tylko po grzebiecie i głowie. Mizia ma długie włosy więc tego paskuda nie udało mi się wymacać wcześniej. Nie wiem, naprawdę nie wiem co dalej będzie z tą kozuchą. Jest taka pokorna, tylko ona jedna pozwala maluchom Lusi dosłownie skakać sobie po głowie. Tryka się z nimi delikatnie swoją wielką bezrożną głową. Nie ma również nic przeciwko żeby spały z nią w jednym boksie i wyjadały z michy. Ma w sobie ogromne pokłady cierpliwości i takiego jakiegoś dziwnego spokoju. Biedna poczciwa babcia. Słabiutko chodzi, niewiele je, przeprasza że żyje, najwięcej lubi polegiwać na łące i wygrzewać się w promieniach wiosennego słońca. W oddaleniu od innych kóz, w rogu pastwiska. Nie bierze udziału w ich "życiu towarzyskim". Tylko słońca nie ma u nas od wielu dni. Pada i pada ...

Ostatnio spytałam świętego którą kozę najbardziej lubi, bez zastanowienia odpowiedział Mizię, a ty ... no ja też ... nie wiem ... może dlatego że oboje tak bardzo ją lubimy powinniśmy skrócić jej cierpienie. Kozy nie miewają podobno raka, więc co to jest ? W pierwszym momencie pomyślałam że to ogromne wymię, że nie sprawdzałam a ona dostała mleko, ale to na pewno nie wymię. Wymiona ma maleńkie jak piłeczki do pin ponga. Weterynarz ma być w czwartek.

Nie posiałam jeszcze w tym roku ani jednego najmarniejszego nasionka. Grządki przygotowane, jesienią nawiezione, niestety aura nie sprzyja, ziemia nasiąknięta i zbita, nie da się nic siać. Czekam więc spokojnie na odpowiedni czas. Foliak nie naprawiony. Połamał się pod naporem śniegu.

Kury na które "czaiłam" się już 3 rok nareszcie zakupiłam. Ogrodziliśmy ze świętym kawałeczek wybiegu, maleńki kurniczek też mają niczego sobie. Mimo wszystko nie niosą jajek, no prawie nie niosą. A jak już zniosą to zbijają. Jestem rozczarowana tymi kurkami. Zdobywam wiedzę i zaczepiam wszystkie sąsiadki żeby o kurach porozmawiać. Na razie stosuję się do większości rad  zasłyszanych, wyczytanych. Zobaczymy jak to będzie, są u nas dopiero od 4 dni.

Dzisiaj przyjechało zakupione siano i słoma. Nie wiem doprawdy jak uda mi się te kostki przenosić przez całe podwórko żeby potem wspiąć się na stryszek obory i każdą jedną wtargać do góry. Od samego patrzenia na górę poukładaną na podwórku boli mnie kręgosłup. Na razie przykryłam płachtami i mam nadzieję że deszcz tego "szczęścia" za bardzo nie zmoczy.

Układając kostki jedna na drugiej w strugach deszczu zaczęłam się zastanawiać czy ja aby nie przesadzam. Zastanawiałam się nad tym, kiedy ostatni raz kupiłam sobie jakieś nowe wystrzałowe ciuchy. Zaczęłam przeliczać koszt siana na jeansy firmówki i muszę przyznać że doszłam do bardzo nieciekawych wniosków. Mam nadzieję że to przez ten deszcz ...

A może przez to że opuścił nas dzisiaj Miecio, mój ulubiony koziołek. Pojechał do nowego domu i mam nadzieję że nie zostanie zjedzony. No smutno i już. Chyba mnie bardziej niż jego rodzicielce. Nie rozpaczała wcale, nawet nie zameczała ani razu. Inna sprawa że Bolusiowe synki dobrze jej już się we znaki dawały.

Od jutra doję 3 kozy. No właśnie rytuał dojenia. Wyprowadzić kozę z boksu. Przypiąć w "dojalnicy" pobiec do domu po miskę, umyć wymiona, wydoić kozę. Pobiec do domu przecedzić mleko. Wrócić, odpiąć kozę, przynieść czysty garnek. Przypiąć drugą, umyć wymiona ... wszystko razy 3. Potem zastanowić się co z mlekiem. Część odmierzyć do sprzedania. Resztę wykorzystać według aktualnego zapotrzebowania. Wieczorem powtórka z rozrywki. Wieczorem piorę pieluchy przez które przecedzam mleko. Jestem chyba nienormalna bo w środę wybieram się na targ ... tak tylko popatrzeć ... przecież nie kupić piątą kozę ... chyba.  A może powinnam pojechać do wielkiego miasta kupić sobie parę nowych portek na tyłek ?

Tyle rzeczy do zrobienia, spraw do załatwienia, a czasu mało za 3 tygodnie Vicio przestawi "babsi" i tam mało poukładany świat do góry nogami. Szczerze powiedziawszy, już się doczekać nie mogę.

niedziela, 18 marca 2012

Jest

Jest ! przyszła i do nas, zakwitła jednym przebiśniegiem wychylającym łepek spod topniejącego śniegu.

Nareszcie, jeszcze nie do końca, ale najważniejsze że już ją widać. Resztki śniegu w zacienionych miejscach i lodowisko na parkingu. Nie szkodzi, myślę że w tym tygodniu powinno stopić i osuszyć do końca.

Święty przybył do domu na weekend. Spędziliśmy go na łące w promieniach słońca. Wytyczaliśmy, drapaliśmy się po głowach, mierzyliśmy i debatowaliśmy. W końcu pierwsze 14 słupków pod ogrodzenia dla kóz wkopane w ziemię. Koniec samowolki, koniec ogryzania moich krzaczków, kwiatków i drzewek. Będzie wybieg jak się patrzy ogrodzony siatką leśną. Podzielimy łąki na 100 metrowe kwatery. Na pewno nie ogrodzimy wszystkiego w tym roku, ale na początek pierwszy wybieg zaczął nabierać kształtów.

Rozważaliśmy wyższość elektrycznego pastucha nad siatką leśną, długo się zastanawiałam. Wybór padł jednak na siatkę. Zobaczymy czy kozuchy jej nie rozpracują. Jak będą rozrabiać pastucha domontujemy.

W środę mam zamiar jechać po nową kozę, zobaczymy czy się uda. Okazuje się że chyba niechcący rozpowszechniłam w naszych okolicach modę na kozy. Na dodatek jest zbyt na mleko i przetwory a nawet na kozy, których ja niestety nie posiadam na sprzedaż. Dziwny jest ten świat. Przecież jeszcze niedawno ludzie pukali się w czoło ... 

Na górce oczywiście cały czas się coś dzieje. Nie mam jednak możliwości pisać tak często jakbym chciała.

Koniec sezonu. Jutro z Młodym jedziemy na ostatni trening. Zleciało te 8 miesięcy. W tym roku wyjątkowo szybko. Starsi zawodnicy będą przygotowywać się do mistrzostw świata, w związku z tym lód będzie zajęty. Pewnie od maja treningi na sucho. Zawsze jak coś się kończy jest mi jakoś tak przykro.

Nie zawsze chciało nam się jezdzić ale byliśmy pilnymi zawodnikami. Szacun synku.

Zyskałam tym sposobem 3 wolne popołudnia w tygodniu przynajmniej do maja. Jedno oddajemy na basen i mnie się przyda.

A w maju niespodzianka. Babsiu przylecę do Ciebie niedługo. Babsia już się nie może doczekać. Wstępnie będę "babsiomatkować" małemu 2 miesiące. Znowu świat stanie na głowie, już odliczam dni.
Myślę że w tym roku będzie już dużo łatwiej. Viki pamięta babsię i zeszłoroczne wakacje. Jest gotów w każdej chwili się pakować i jechać w góry na wakacje. Cieszę się że tak dobrze wszystko wspomina i nie może się doczekać. Nie byłabym sobą gdybym nie snuła dalekosiężnych planów. Priorytetami mają być wycieczki po górach i biblioteka. Zobaczymy jak to się będzie miało do naszej codzienności ... 

czwartek, 8 marca 2012

Co z tą wiosną ?

Miałam nadzieję kolejny wpis wiosenny zrobić, niestety tylko nadzieję. Właśnie znowu dosypuje śniegu. Ostatnie noce z dużym mrozem, na minusie 15 - 17 stopni. Nadal biało. I gdzie ta wiosna ?
Mam cichutką nadzieję że optymistyczne prognozy się sprawdzą i w przyszłym tygodniu przyjdzie zapowiadane ocieplenie. Widok z okna już mi się wcale nie podoba, nadal biel jak okiem sięgnął.
I naprawdę ten tylko wie kto ma w domu piece kaflowe jak może się obrzydnąć latanie z koszami pełnymi drzewa. 6 miesięcy w roku a niekiedy i dłużej.

Znowu miałam przerwę w pisaniu. W tym czasie zdążyła na ponad dwa tygodnie zaginąć Szczęściara. Kiedy już straciłam nadzieję na jej powrót przyszła jak gdyby nigdy nic. Brudna, wychudzona i spragniona czułości. Zajęła miejsce na krześle przy oknie i tam tkwi do tej pory. Wychodzi tylko na załatwienie swych potrzeb. Wcale jej się nie dziwię, nie ma jak w ciepłym domu na miękkiej poduszce.


 Lusine dzieciaki skończyły wczoraj tydzień. Poród sprawny i szybki, na tyle iż widziałam że lada moment nastąpi. Weszłam do domu dosłownie na chwilę w tym czasie Lusia uwinęła się szybko i nie widziałam kulminacyjnego momentu. Kiedy do niej wróciłam wylizywała dwa białaski. Naiwnie miałam nadzieję na chociaż jedną kózkę. Byłby zaczątek własnej hodowli. Cóż ... nie w tym roku ...

Maluchy rozwijają się wspaniale. Pozostałe kozy pomagają mamie. Wylizują i pilnują jak swoje własne. Jedynie Jadzia mimo nachalności chłopaków nie udostępnia im swojego cyca. Ale to i dobrze, mają własną ogromną mleczarnię.


 Po narodzinach Bolusiowych chłopaczków uzmysłowiłam sobie również że kozleta Mizi nie miały szansy przeżycia. Były zbyt małe i chude. Teraz też z perspektywy czasu wydaje mi się że przedwcześnie urodzone.

Chłopcy nie mają imion i nie będą mieli. Za jakiś czas muszę im znalezć nowe domy, nie mogą z nami zostać ze zrozumiałych przyczyn, chyba tak będzie łatwiej.

 Zamówiłam na allegro podpuszczkę, mam zamiar powrócić do serowych eksperymentów. Na razie dysponuję tylko Jadzinym mlekiem, za 2 miesiące będzie mleczko z dwóch kóz a może i 3. Poszukuję nowej koleżanki do towarzystwa, najlepiej, mlecznej i spokojnej ale taki "towar" w naszych okolicach to "marzenie ściętej głowy". Zobaczymy, może się uda ...


Mizia oczywiście mleka nie ma i mieć już  nie będzie. Miała się z nami rozstać i zamieszkać w nowym  domu jako koza do towarzystwa. Z różnych przyczyn nie wyszło więc kozucha zostaje z nami. Choroba bardzo wyniszczyła jej organizm, nie wiem czy kiedyś powróci jeszcze do dawnego zdrowia. Jest bardzo powolna, mało je w ostatnim czasie, dużo leży. Trochę ożywiła się po narodzinach maluchów Lusi, ale znowu jest coraz smutniejsza. Jakby cały czas coś jej dolegało. Nie ma  żadnych widocznych objawów choroby. Przy najbliższej wizycie weterynarza porozmawiam z nim jak można jej pomóc.

To tyle wieści z górki. W oczekiwaniu na wiosnę pozdrawiam Wszystkich czytelników.

niedziela, 19 lutego 2012

Biało

Wchłonęła mnie biel całkowicie i bezgranicznie. Ogródek i przyległości. A ja chcę wiosny, albo chociaż widoków przedwiośnia. Kopię i kopię w tej bieli. Wczoraj skończyła się woda, przerzuciłam kilka ton śniegu żeby się dostać do silnika.

Mam zimową depresję u progu wiosny. Nie mogę już patrzeć na tą biel i nie chcę myśleć jak to wszystko zacznie się topić. Spłynę chyba razem z chałupą. Marzę o widoku kawałka zielonej trawy.

Gdzieś tam czekają moje róże, tawuły, krzewuszki i biedna połamana jednoroczna magnolia. Za dużo dla mnie. Najpierw miesiąc arktycznych mrozów, teraz tony śniegu.

Dobrze że dziecko ma jeszcze tydzień ferii i nie muszę się w stresie wykopywać. Przed chwilą w radiu podali że idzie na nas kolejna śnieżna chmura. Odkąd tu mieszkam zawsze pod koniec lutego dostaję zimowej depresji. Mimo wszystko ta piękna pora roku powinna trwać chociaż o miesiąc krócej. A tak poza tym że jesteśmy kompletnie zasypani nie dzieje się nic ciekawego.

Jezdzimy z dzieckiem do biblioteki i zaszywamy w lekturze grzejąc przy piecach. Nie mam ochoty na żadne działania fizyczne. Karmię i poję moją trzódkę przy okazji i dziecko. Byle do wiosny.

Był dzień kota. Moje koczkodany nie bardzo lubią pozować, ale proszę udało mi się zrobić kilka zdjęć. Nie jestem kociarą i nie pałam ogromną miłością do wąsiastych. Tolerujemy się zatem, one nie są zbyt wylewne, ja też nie. Zapewniam im ciepłe schronienie i pełną michę. W zamian wyłapują myszy, nornice a czasem nawet krety. Filip często przynosi  ptaki. Wczoraj piękną sójkę. Szczerze go wtedy nienawidzę. Niestety natury nie da się zmienić. W przypływie miłości do mojej osoby grzeją i mruczą mi na kolanach. Przydają się szczególnie zimową porą i na odstresowanie ;)

Niestety kocich zdjęć nie będzie. Komputer  informuje mnie że padł właśnie kabel USB, swoją droga inteligentnie bardzo. A ja chyba pozamieniałam kable, muszę poszukać właściwego. Żeby nie było zupełnie bez zdjęciowo. 


Bałwan, to już historia. Ulepiony w przypływie radości ze śniegu w poranek Trzech Króli. Jeszcze wtedy cieszyliśmy się z bieli . Zabutelkowane wino z dzikiej róży. Z relacji świętego wynika że trunek przedni. Osobiście nie próbowałam, jakoś ostatnio stronię od napojów procentowych.

Do napisania ... mam jednak mimo wszystko nadzieję wkrótce na wiosenny wpis .... 





czwartek, 9 lutego 2012

Się dzieje

Myślałam że straciłam bloga bezpowrotnie. Synek namieszał mi w koncie google i szacowny serwis zablokował dostęp. Musiałam się trochę natrudzić żeby odblokować, ale jak widać udało się.

Na górce od kilkunastu dni "trzaskające" mrozy. W zeszłym tygodniu temperatury nocne dochodziły do 35 stopni na minusie, zresztą w dzień było niewiele mniej. Obecnie nadal mrozno i nie zanosi się w najbliższym czasie na poprawę. Piece huczą od rana do wieczora, spalanie drzewa wzrosło o 200 %, serdecznie mam dość i mogłaby zima odpuścić. Auto odpalam z różnym skutkiem, czasem jadę, czasem stoję. Aktualnie jeżdżę co zaliczam na duży plus i mam nadzieję że tak zostanie.
Mieliśmy też chwilę grozy z zamarzającymi rurami, na szczęście sytuacja została opanowana.

Mizia żyje i żyć będzie. 10 dni po porodzie stanęła na nogi, chociaż muszę przyznać że kilka razy sytuacja wyglądała beznadziejnie. W ostatnich dniach sama podawałam jej kilka razy dziennie kroplówki i antybiotyk. Weterynarze w zasadzie spisali ją już na straty. Podjęłam decyzję o skróceniu jej cierpienia. W dzień kiedy miało to nastąpić Mizia wstała, zaczęła jeść i powolutku chodzić. Czuła ? ... być może ... W tej chwili rekonwalescentka czuje się bardzo dobrze i tylko zapadnięte boki świadczą o tym ile przeszła w ostatnim czasie.Niestety nie chciała pozować do zdjęcia. Lansuje się za to gruba Luśka.


U Luśki sytuacja bez zmian, pękata jak beczka i na razie nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Nadal uskuteczniam nocne spacery do obory, tym razem obserwując ciężarną Lusię. Nie przewiduję u niej żadnych problemów z porodem, natomiast mrozy spędzają mi sen z powiek. Mam nadzieję że przyszła matka jeszcze trochę poczeka a maluchy przyjdą na świat, kiedy się chociaż trochę ociepli.

Kilka dni po stracie białasków póznym popołudniem zadzwonił telefon. Znajoma powiedziała że jest koza,od razu pomyślała o mnie, czy nie chciałabym jej wziąść. Właściciel chciał się jej szybko pozbyć, najlepiej już w tej chwili. Nie miałam czasu na zastanawianie się. Powiedziałam że pojadę zobaczyć kózkę wieczorem jak wrócę z treningu z synem. Tak też się stało. Póznym wieczorem razem ze znajomą odwiedziłam gospodarstwo człowieka który posiadał zwierzę.
Oszczędzę Wam szczegółów tego co zobaczyłam w oborze. W małych pomieszczeniach w gnoju i ogromnym smrodzie stało wiele zwierząt. Był tam  koń, krowa, duże stado baranów i nie wiem co jeszcze. Przeprowadził mnie przez pierwsze pomieszczenie, w drugim za drzwiami na półmetrowym postronku przywiązana do ściany stała mała kózka na trzęsących nóżkach. Nieopodal leżało martwe kozle. Obok na takim samym postronku stał koziołek. Przyznam się że ten widok mnie poraził. W mgnieniu oka podjęłam decyzję, zabieram kozę. Próbowałam wyciągnąć od chłopa kiedy koza urodziła i dlaczego kozle jest martwe, ale gubił się w wypowiedziach i nie umiał odpowiedzieć. Pytałam dlaczego chce się pozbyć kozy, mętnie tłumaczył że trzeba doić, a on nie będzie tego robił. No masakra jakaś.
Szkoda mi było pozostawić koziołka ale niestety ze względu na dobro Mizi, która nie może mieć więcej dzieci, nie zdecydowałam się. Nie obejrzałam też dobrze kózki ponieważ w oborze panował półmrok.

Po dotarciu do domu dopiero naszły mnie refleksje. Przecież ta kózka może być chora ... Lusia spodziewa się potomstwa, Mizia dopiero powoli dochodzi do siebie, a ja wlokę do nich kozę o której nic nie wiem z paskudnych warunków, gdzie nie dziwne by było, że mogą panować jakieś choroby. Cóż ... stało się, to była szybka akcja i znowu wpakowałam się w problemy.

Umieściłam maleństwo w boksie po Bolku. W myślach karcąc się za mało rozumu, dopiero obiecywałam sobie, że koniec z kozami niewiadomego pochodzenia. Jeżeli przybędzie do nas nowa kózka ma być młodym okazem zdrowia, z nienaganną przeszłością. Tak miało być, stało się zupełnie odwrotnie. Znalazłam się w posiadaniu  brudnego, chudego zwierzęcia.

 
Poszłam do domu po garnuszek na mleko. Wymię kózki było gorące i twarde, wiadomo że natychmiast trzeba ja wydoić. Zwierzę stało spokojnie i poddawało się temu zabiegowi z widoczną ulgą. Wiedziałam że na pewno sprawiam jej wiele bólu, w wymionach utworzyły się już zgrubienia od nadmiaru mleka. Było koloru mocno różowego i pływało w nim dużo skrzepów. Byłam przerażona. Po wydojeniu nakarmiłam kózkę ciesząc się z jej dobrego apetytu i pocieszając w duchu, może nie będzie tak zle.
Na drugi dzień rano mleko nadal było różowe. Podjęłam decyzję  o wezwaniu weterynarza. Przyjechał, obejrzał wymię i podał dawkę antybiotyku bezpośrednio do strzyków. Następne dawki podawałam sama przez kilka dni.


Kózka jest u nas już ponad tydzień. Okazało się, że najprawdopodobniej jest zdrowa. Miła, spokojna i kochana. Doję ją 2 razy dziennie. Na razie nie korzystam z mleka i z żalem wylewam. Weterynarz przekonywał mnie że po tygodniu od podania antybiotyku można już je pić. Zastanawiam się jednak nad przebadaniem mleka lub krwi, odrobaczyłam ją, sprawdziłam sierść pod kątem pasożytów. Wygląda na to że wszystko jest w porządku. Jednak mam obawy.


Tak sobie myślę ... brakło kilku dni. Białaski miały by zastępczą mamę z wymionami pełnymi mleka i być może żyły do dziś ...