niedziela, 19 lutego 2012

Biało

Wchłonęła mnie biel całkowicie i bezgranicznie. Ogródek i przyległości. A ja chcę wiosny, albo chociaż widoków przedwiośnia. Kopię i kopię w tej bieli. Wczoraj skończyła się woda, przerzuciłam kilka ton śniegu żeby się dostać do silnika.

Mam zimową depresję u progu wiosny. Nie mogę już patrzeć na tą biel i nie chcę myśleć jak to wszystko zacznie się topić. Spłynę chyba razem z chałupą. Marzę o widoku kawałka zielonej trawy.

Gdzieś tam czekają moje róże, tawuły, krzewuszki i biedna połamana jednoroczna magnolia. Za dużo dla mnie. Najpierw miesiąc arktycznych mrozów, teraz tony śniegu.

Dobrze że dziecko ma jeszcze tydzień ferii i nie muszę się w stresie wykopywać. Przed chwilą w radiu podali że idzie na nas kolejna śnieżna chmura. Odkąd tu mieszkam zawsze pod koniec lutego dostaję zimowej depresji. Mimo wszystko ta piękna pora roku powinna trwać chociaż o miesiąc krócej. A tak poza tym że jesteśmy kompletnie zasypani nie dzieje się nic ciekawego.

Jezdzimy z dzieckiem do biblioteki i zaszywamy w lekturze grzejąc przy piecach. Nie mam ochoty na żadne działania fizyczne. Karmię i poję moją trzódkę przy okazji i dziecko. Byle do wiosny.

Był dzień kota. Moje koczkodany nie bardzo lubią pozować, ale proszę udało mi się zrobić kilka zdjęć. Nie jestem kociarą i nie pałam ogromną miłością do wąsiastych. Tolerujemy się zatem, one nie są zbyt wylewne, ja też nie. Zapewniam im ciepłe schronienie i pełną michę. W zamian wyłapują myszy, nornice a czasem nawet krety. Filip często przynosi  ptaki. Wczoraj piękną sójkę. Szczerze go wtedy nienawidzę. Niestety natury nie da się zmienić. W przypływie miłości do mojej osoby grzeją i mruczą mi na kolanach. Przydają się szczególnie zimową porą i na odstresowanie ;)

Niestety kocich zdjęć nie będzie. Komputer  informuje mnie że padł właśnie kabel USB, swoją droga inteligentnie bardzo. A ja chyba pozamieniałam kable, muszę poszukać właściwego. Żeby nie było zupełnie bez zdjęciowo. 


Bałwan, to już historia. Ulepiony w przypływie radości ze śniegu w poranek Trzech Króli. Jeszcze wtedy cieszyliśmy się z bieli . Zabutelkowane wino z dzikiej róży. Z relacji świętego wynika że trunek przedni. Osobiście nie próbowałam, jakoś ostatnio stronię od napojów procentowych.

Do napisania ... mam jednak mimo wszystko nadzieję wkrótce na wiosenny wpis .... 





czwartek, 9 lutego 2012

Się dzieje

Myślałam że straciłam bloga bezpowrotnie. Synek namieszał mi w koncie google i szacowny serwis zablokował dostęp. Musiałam się trochę natrudzić żeby odblokować, ale jak widać udało się.

Na górce od kilkunastu dni "trzaskające" mrozy. W zeszłym tygodniu temperatury nocne dochodziły do 35 stopni na minusie, zresztą w dzień było niewiele mniej. Obecnie nadal mrozno i nie zanosi się w najbliższym czasie na poprawę. Piece huczą od rana do wieczora, spalanie drzewa wzrosło o 200 %, serdecznie mam dość i mogłaby zima odpuścić. Auto odpalam z różnym skutkiem, czasem jadę, czasem stoję. Aktualnie jeżdżę co zaliczam na duży plus i mam nadzieję że tak zostanie.
Mieliśmy też chwilę grozy z zamarzającymi rurami, na szczęście sytuacja została opanowana.

Mizia żyje i żyć będzie. 10 dni po porodzie stanęła na nogi, chociaż muszę przyznać że kilka razy sytuacja wyglądała beznadziejnie. W ostatnich dniach sama podawałam jej kilka razy dziennie kroplówki i antybiotyk. Weterynarze w zasadzie spisali ją już na straty. Podjęłam decyzję o skróceniu jej cierpienia. W dzień kiedy miało to nastąpić Mizia wstała, zaczęła jeść i powolutku chodzić. Czuła ? ... być może ... W tej chwili rekonwalescentka czuje się bardzo dobrze i tylko zapadnięte boki świadczą o tym ile przeszła w ostatnim czasie.Niestety nie chciała pozować do zdjęcia. Lansuje się za to gruba Luśka.


U Luśki sytuacja bez zmian, pękata jak beczka i na razie nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała się zmienić. Nadal uskuteczniam nocne spacery do obory, tym razem obserwując ciężarną Lusię. Nie przewiduję u niej żadnych problemów z porodem, natomiast mrozy spędzają mi sen z powiek. Mam nadzieję że przyszła matka jeszcze trochę poczeka a maluchy przyjdą na świat, kiedy się chociaż trochę ociepli.

Kilka dni po stracie białasków póznym popołudniem zadzwonił telefon. Znajoma powiedziała że jest koza,od razu pomyślała o mnie, czy nie chciałabym jej wziąść. Właściciel chciał się jej szybko pozbyć, najlepiej już w tej chwili. Nie miałam czasu na zastanawianie się. Powiedziałam że pojadę zobaczyć kózkę wieczorem jak wrócę z treningu z synem. Tak też się stało. Póznym wieczorem razem ze znajomą odwiedziłam gospodarstwo człowieka który posiadał zwierzę.
Oszczędzę Wam szczegółów tego co zobaczyłam w oborze. W małych pomieszczeniach w gnoju i ogromnym smrodzie stało wiele zwierząt. Był tam  koń, krowa, duże stado baranów i nie wiem co jeszcze. Przeprowadził mnie przez pierwsze pomieszczenie, w drugim za drzwiami na półmetrowym postronku przywiązana do ściany stała mała kózka na trzęsących nóżkach. Nieopodal leżało martwe kozle. Obok na takim samym postronku stał koziołek. Przyznam się że ten widok mnie poraził. W mgnieniu oka podjęłam decyzję, zabieram kozę. Próbowałam wyciągnąć od chłopa kiedy koza urodziła i dlaczego kozle jest martwe, ale gubił się w wypowiedziach i nie umiał odpowiedzieć. Pytałam dlaczego chce się pozbyć kozy, mętnie tłumaczył że trzeba doić, a on nie będzie tego robił. No masakra jakaś.
Szkoda mi było pozostawić koziołka ale niestety ze względu na dobro Mizi, która nie może mieć więcej dzieci, nie zdecydowałam się. Nie obejrzałam też dobrze kózki ponieważ w oborze panował półmrok.

Po dotarciu do domu dopiero naszły mnie refleksje. Przecież ta kózka może być chora ... Lusia spodziewa się potomstwa, Mizia dopiero powoli dochodzi do siebie, a ja wlokę do nich kozę o której nic nie wiem z paskudnych warunków, gdzie nie dziwne by było, że mogą panować jakieś choroby. Cóż ... stało się, to była szybka akcja i znowu wpakowałam się w problemy.

Umieściłam maleństwo w boksie po Bolku. W myślach karcąc się za mało rozumu, dopiero obiecywałam sobie, że koniec z kozami niewiadomego pochodzenia. Jeżeli przybędzie do nas nowa kózka ma być młodym okazem zdrowia, z nienaganną przeszłością. Tak miało być, stało się zupełnie odwrotnie. Znalazłam się w posiadaniu  brudnego, chudego zwierzęcia.

 
Poszłam do domu po garnuszek na mleko. Wymię kózki było gorące i twarde, wiadomo że natychmiast trzeba ja wydoić. Zwierzę stało spokojnie i poddawało się temu zabiegowi z widoczną ulgą. Wiedziałam że na pewno sprawiam jej wiele bólu, w wymionach utworzyły się już zgrubienia od nadmiaru mleka. Było koloru mocno różowego i pływało w nim dużo skrzepów. Byłam przerażona. Po wydojeniu nakarmiłam kózkę ciesząc się z jej dobrego apetytu i pocieszając w duchu, może nie będzie tak zle.
Na drugi dzień rano mleko nadal było różowe. Podjęłam decyzję  o wezwaniu weterynarza. Przyjechał, obejrzał wymię i podał dawkę antybiotyku bezpośrednio do strzyków. Następne dawki podawałam sama przez kilka dni.


Kózka jest u nas już ponad tydzień. Okazało się, że najprawdopodobniej jest zdrowa. Miła, spokojna i kochana. Doję ją 2 razy dziennie. Na razie nie korzystam z mleka i z żalem wylewam. Weterynarz przekonywał mnie że po tygodniu od podania antybiotyku można już je pić. Zastanawiam się jednak nad przebadaniem mleka lub krwi, odrobaczyłam ją, sprawdziłam sierść pod kątem pasożytów. Wygląda na to że wszystko jest w porządku. Jednak mam obawy.


Tak sobie myślę ... brakło kilku dni. Białaski miały by zastępczą mamę z wymionami pełnymi mleka i być może żyły do dziś ...




poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rozczarowanie

Wczoraj stan jednego z maluchów znacznie się pogorszył. Wiedziałam że niedługo nastąpi to co nieuniknione. Nie mogłam na to patrzeć.
Wyniosłam go do obórki. Powinien być tam od początku. Położyłam na sianku obok matki, która też już prawie nie wstaje. Podniosła głowę i patrzyła na niego. Podeszła Lusia. Obie obserwowały kozlaczka.


Drugi maluch dzisiaj  nie chce już pić przez smoczek. Nie ma odruchu ssania. Chyba trzeba się poddać. Najgorsza jest bezsilność. Może powinnam go znowu dać pod kroplówkę. Pędzić do weterynarza. Znowu pewnie na krótko wrócą mi siły. Nie wiem co zrobię ...

Tyle wysiłku to wszystko kosztowało. Nieprzespanych nocy, nerwów, nadziei i może nie wypada o tym pisać, ale finansów. Cały trud na marne. Odniosłam porażkę. Najpewniej jeszcze będę musiała patrzeć jak powoli zdycha koza.

Jestem przerażona bo Lusia robi wymię, pojawiły się dość wyrazne doły głodowe, to znak że wkrótce  zacznie się  poród. Jeżeli i teraz coś pójdzie nie tak ...

Do tej pory nie miałam  problemów z żadną swoją kozą. Boluś wychował się bezproblemowo. Jako że był pierwszy u nas rozpuszczałam go bardzo. Potem kupiłam Luśkę. Była w opłakanym stanie. Tylko skóra i kości, brak sierści, choroby skóry. Wyciągnęłam ją z tego, odkarmiłam i było w porządku. Jako ostatnia przybyła Mizia i radość że jest mleko. Kozy polubiły się i zaakceptowały. Pasły razem na łące, a ja byłam szczęśliwa że spełniło się moje marzenie. Dużo radości sprawiało też dojenie, kozie mleko i sery. Była też rozterka czy Boluś jest płodny i czy kozy będą miały młode. Okazało się że capek nie zawiódł. Z nadzieją oczekiwałam porodów. Chciałam powiększyć moje małe stadko. Liczyłam też że będę miała dwie mleczne kozy. Cieszyły mnie powiększające się brzuchy przyszłych mam i kopiące w ich brzuchach maluchy.

Nic nie zostało z tej radości. Rozterki że popełniłam błąd, żal i rozpacz kiedy się patrzy na umierające zwierzęta.

niedziela, 22 stycznia 2012

Kryzys za kryzysem

W sobotę rano Mizia przechodziła poważny kryzys. Myślałam że stracimy kozuchę. Wezwany weterynarz podał jej kroplówkę i wapno. Powiedział że nic więcej zrobić nie może. Wieczorem koza zaczęła się dusić, leciała jej piana z mordki, wyła, widok straszny. Miała objawy wzdęcia, lekarz tego nie rozpoznał. Wlaliśmy w nią ze świętym pól litra wody z drożdżami. Podobno taka mikstura pomaga na wzdęcia. Ponieważ do 1 w nocy nie było poprawy zdecydowałam się upuścić gazy z żołądka. Wsadziłam jej kawałek węża ogrodowego do pyska, głęboko do przełyku. Zabieg się udał i Mizia zaczęła przeżuwać. Kamień z serca.

Niestety stan kozuchy nie poprawił się na tyle, abym mogła odetchnąć z ulgą. Mało je, troszeczkę chodzi ale ogólnie wydaje mi się że poprawa jest nikła i koza cały czas cierpi. Wygląda jakby nie bardzo wiedziała co się z nią dzieje. Popadła w letarg. Przykro patrzeć na takie cierpnie.

Dodatkowo problem zaczyna się z Lusią, która ma rodzić z ok 3 tygodnie. Również straciła apetyt. Jedynie poskubuje siano. Wszystkie smakołyki które pochłaniała w mgnieniu oka do tej pory, zostają w garnku. Nie chce owsa ani warzyw. Zastanawiam się czy jest przestraszona tym co działo się z Mizią, a może moje kozy zapadły na jakąś dziwną chorobę której nie może rozpoznać weterynarz.

Grzebię w internecie. Wysyłam maile do hodowców z prośbą o rozpoznanie.

Zastanawiam się nad sensem dalszej hodowli. Targają mną wątpliwości i nie wiem co dalej.

Kozlęta są bardzo słabe. Przed wczoraj oba już stały na nóżkach. Niestety z każdą godziną ich stan się zmienia. Wczoraj wyraznie osłabły. Całą noc płakały i płaczą do tej pory. Karmię  butelką co kilka godzin. Piją mleko dla cieląt. Nie mam pewności co dalej będzie. Raz jeden przechodzi kryzys, raz drugi. Na dzień dzisiejszy słabszy jest kozlak,  który w pierwszym dniu był silniejszy. U jednego z maluchów od początku występowała biegunka, w tej chwili sytuacja się unormowała. Jednak mam wrażenie że oba kozlątka cierpią na bóle brzuszków. Przed każdym wypróżnieniem płaczą. Płaczą też kiedy robią siku. Nauczyłam się już jak funkcjonują. Przy wypróżnianiu masuję im odbyty, na siku podnoszę do góry żeby się nie oblewały. Mamy rytm dnia. Między 6-8 rano butelka, siku, kupa, spanie masowanie, butelka, siku, kupa i tak cały dzień. Zupełnie podobnie jak przy ludzkim dziecku. Próbuję je rozruszać. Masuję nóżki, podnoszę. Widzę że lubią kiedy je dotykam. Wtedy wyraznie się uspokajają. Zużywam ogromne ilości papierowych ręczników i chusteczek dla niemowląt. Czuje niepokój zostawiając je w domu na kilka godzin bo nie wiem co zastanę po powrocie. To trochę takie nienaturalne. Nie mogę ich jednak wynieść do obory ponieważ są jeszcze zbyt słabe. Mogłyby się wychłodzić w nocy. W sobotę święty przygotował dla nich boksik po Bolku. Mają przygotowane miejsce i mam nadzieję że za jakiś czas będę mogła je przenieść.

Mizia całkowicie straciła mleko,  problemy zaczęły się kiedy przestałam im podawać drogocenną siarę. Nie było tego wiele, czasami kilkanaście kropli, czasami 10 ml. Widocznie wystarczało aby w miarę funkcjonowały. Skończyła się siara, zaczęły się problemy.

Maluchy są pod opieką weterynarza. Dostały wapno, kroplówki na wzmocnienie, selen. Nie zliczę już ile wykonałam telefonów do tego lekarza. Jak widzę że któryś z maluchów słabnie, wsiadam w auto i jadę do gabinetu. 

Wczoraj minął tydzień odkąd koza zaczęła cierpieć i  zaczął się poród którego tragiczny finał rozegrał się w środę. Jestem zmęczona. Walczę, ale mam się ochotę poddać. Tak bardzo chciałabym aby przeżyły. Jeden z maluchów ma bezwładną nóżkę. Najprawdopodobniej jest to ta, za którą był wyciagany podczas porodu.

Kozlątka jak wszystkie kozy lubią być wyżej niż inni. Dlatego upodobały sobie półeczkę na którą potrafiły już wpełznąć. To były szczęśliwe chwile. Miałam wtedy przekonanie że idzie ku lepszemu i uda nam się. Dzisiaj już nie pełzają. Płaczą i są osłabione. Znowu czeka mnie wizyta u weterynarza.


Znana jest mi już płeć maleństw, ciekawe czy zgadniecie ? lekarz się pomylił, dziwne to dla mnie. Chociaż po tym wszystkim nie powinno mnie już nic zdziwić.



czwartek, 19 stycznia 2012

Tli się tli ...

Nie dokończyłam poprzedniego posta, ale to już historia. Liczy się to co teraz, nie będę na razie pisać o tym wszystkim. Praktycznie 4 doby bez snu lub po 2, 3 godziny.
Mizia zaczęła poród w niedzielę w nocy. Żaden z weterynarzy jednak go nie rozpoznał. Potrzebne było cesarskie cięcie, którego nikt nie wykonał. Rodziła 4 dni. Skończyła wczoraj o godzinie 14. Bilans. Popękana macica. W oborze jak w rzezni. Ból i krzyk rozrywanego zwierzęcia.
4 dni prosiłam weterynarzy o pomoc dla mojej kozy. Nie otrzymałam jej, pomimo że wzywani byli kilkakrotnie, już nie pamiętam ile razy obmacywali i nikt jej nie chciał pomóc.

To było chyba najbardziej traumatyczne doznanie w moim całym życiu.

Jakimś cudem młode przeżyły. Choć nikt nie dawał im szansy. Nawet weterynarz który je wyrywał z kozy. Po chwili zauważyłam tlące się życie, które tli się nadal.
Do dzisiejszego popołudnia nie wiedziałam czy Mizia będzie zyć. Stał się kolejny cud. Wstała i zaczęła jeść. Niestety nie ma mleka, odrzuciła maluchy a ja zostałam kozią mamą. Nie lada wyzwanie mam teraz. Na razie walczymy o życie. Wierzę jednak że skoro żyją a nie powinny, dostały szansę i ją wykorzystają przy mojej pomocy.

Zupełnie niespodziewanie zostałam kozią mamą. Nie jest łatwo o nie ...




poniedziałek, 16 stycznia 2012

O...

Miało być o śniegowym bałwanie i Trzech Królach oraz o degustacji, a będzie o ...  w telegraficznym skrócie.

Cofamy się do 14 grudnia. Wtedy to wchodząc do koziej obórki spostrzegłam dużą bulę zwisającą z narządów rodnych mojej kozy Mizi.
Przerażenie w oczach. Dzwonię do weterynarza (niby mojego zaufanego, ale o tym pózniej). Niestety jego żona utrudnia mi kontakt. Suma, sumarum kontaktu brak. Wracam do koziarni. Po buli ślad zniknął. Pozostaję w nieświadomości. Nie dociekam. Szukam martwego płodu. Brak.
Potem informacja. Pani koza najprawdopodobniej poroniła. Ok. Łykam łzy. Przechodzę do porządku dziennego. Koza zdrowa. Apetyt dopisuje. Nic się nie dzieje. Żal. Nie będzie kozlaczka, nie będzie mleczka i serków. Cóż. Może Luśka ...

Mija dzień za dniem, przyglądam się kozie. Czuję wyrazne ruchy. Zwidy ?, omamy mam? , trawienie ?. Biję się z myślami.

Mijają kolejne dni. Brzuch wariuje. Będzie co ma być. Pod koniec miesiąca miałam się przekonać. Bacznie obserwuje kozę.

W międzyczasie przychodzi zima. Taka jak to w naszych górach. Sypie i sypie i sypie. Odśnieżam i odśnieżam. Maszyna okazała się może i dobra, ale nie na moje pagóry. Zostaje stara dobra łopata.

Czwartek chyba to był, ranek wczesny. Wchodzę do obórki jak co dzień. Śniadanie niosę. Miśce wisi znowu znajoma bula. Tym razem większa. Nie dzwonię już. Łapie aparat i pstrykam szybko fotkę. A nóż znowu się zniknie ?

Jadę do weta. Proszę pana co to jest ? To jest, to jest ... no ta pochwa kozia, wyszła. Trzeba szyć. Szyć ok. Znaczy moja koza w ciąży jest ? no pewnie tak, myślę sobie ... Znawca tematu pyta ? kiedy termin ?. Mówię że już za chwilę, tydzień, może dwa. Zastanawia się ... może nie trzeba szyć ? ja ... no nie wiem. Znawca. Trzeba będzie przeciąć. No tak przeciąć. I siedzieć w obórce od rana do nocy. Nie da się fizycznie, nie da. Nie szyjemy. W końcu wkrótce poród ...Przed wyjściem wymogłam obietnicę. Przyjedzie pan jak będzie potrzeba. Bo wiadomo, że znawca bez potrzeby nie jezdzi. Przyjadę. Nawet w nocy o 12 ? i o 4 rano też ? oczywiście zapewnił. Uspokojona wychodzę. Dodam jeszcze tylko że znawca ma do mnie "całe" 10 km.

Wracam do domu. Bula bawi się ze mną w chowanego. Pojawiam się i znikam.

 A snieg sypie i sypie, a ja odśnieżam i odśnieżam ... cdn.