czwartek, 19 stycznia 2012

Tli się tli ...

Nie dokończyłam poprzedniego posta, ale to już historia. Liczy się to co teraz, nie będę na razie pisać o tym wszystkim. Praktycznie 4 doby bez snu lub po 2, 3 godziny.
Mizia zaczęła poród w niedzielę w nocy. Żaden z weterynarzy jednak go nie rozpoznał. Potrzebne było cesarskie cięcie, którego nikt nie wykonał. Rodziła 4 dni. Skończyła wczoraj o godzinie 14. Bilans. Popękana macica. W oborze jak w rzezni. Ból i krzyk rozrywanego zwierzęcia.
4 dni prosiłam weterynarzy o pomoc dla mojej kozy. Nie otrzymałam jej, pomimo że wzywani byli kilkakrotnie, już nie pamiętam ile razy obmacywali i nikt jej nie chciał pomóc.

To było chyba najbardziej traumatyczne doznanie w moim całym życiu.

Jakimś cudem młode przeżyły. Choć nikt nie dawał im szansy. Nawet weterynarz który je wyrywał z kozy. Po chwili zauważyłam tlące się życie, które tli się nadal.
Do dzisiejszego popołudnia nie wiedziałam czy Mizia będzie zyć. Stał się kolejny cud. Wstała i zaczęła jeść. Niestety nie ma mleka, odrzuciła maluchy a ja zostałam kozią mamą. Nie lada wyzwanie mam teraz. Na razie walczymy o życie. Wierzę jednak że skoro żyją a nie powinny, dostały szansę i ją wykorzystają przy mojej pomocy.

Zupełnie niespodziewanie zostałam kozią mamą. Nie jest łatwo o nie ...




poniedziałek, 16 stycznia 2012

O...

Miało być o śniegowym bałwanie i Trzech Królach oraz o degustacji, a będzie o ...  w telegraficznym skrócie.

Cofamy się do 14 grudnia. Wtedy to wchodząc do koziej obórki spostrzegłam dużą bulę zwisającą z narządów rodnych mojej kozy Mizi.
Przerażenie w oczach. Dzwonię do weterynarza (niby mojego zaufanego, ale o tym pózniej). Niestety jego żona utrudnia mi kontakt. Suma, sumarum kontaktu brak. Wracam do koziarni. Po buli ślad zniknął. Pozostaję w nieświadomości. Nie dociekam. Szukam martwego płodu. Brak.
Potem informacja. Pani koza najprawdopodobniej poroniła. Ok. Łykam łzy. Przechodzę do porządku dziennego. Koza zdrowa. Apetyt dopisuje. Nic się nie dzieje. Żal. Nie będzie kozlaczka, nie będzie mleczka i serków. Cóż. Może Luśka ...

Mija dzień za dniem, przyglądam się kozie. Czuję wyrazne ruchy. Zwidy ?, omamy mam? , trawienie ?. Biję się z myślami.

Mijają kolejne dni. Brzuch wariuje. Będzie co ma być. Pod koniec miesiąca miałam się przekonać. Bacznie obserwuje kozę.

W międzyczasie przychodzi zima. Taka jak to w naszych górach. Sypie i sypie i sypie. Odśnieżam i odśnieżam. Maszyna okazała się może i dobra, ale nie na moje pagóry. Zostaje stara dobra łopata.

Czwartek chyba to był, ranek wczesny. Wchodzę do obórki jak co dzień. Śniadanie niosę. Miśce wisi znowu znajoma bula. Tym razem większa. Nie dzwonię już. Łapie aparat i pstrykam szybko fotkę. A nóż znowu się zniknie ?

Jadę do weta. Proszę pana co to jest ? To jest, to jest ... no ta pochwa kozia, wyszła. Trzeba szyć. Szyć ok. Znaczy moja koza w ciąży jest ? no pewnie tak, myślę sobie ... Znawca tematu pyta ? kiedy termin ?. Mówię że już za chwilę, tydzień, może dwa. Zastanawia się ... może nie trzeba szyć ? ja ... no nie wiem. Znawca. Trzeba będzie przeciąć. No tak przeciąć. I siedzieć w obórce od rana do nocy. Nie da się fizycznie, nie da. Nie szyjemy. W końcu wkrótce poród ...Przed wyjściem wymogłam obietnicę. Przyjedzie pan jak będzie potrzeba. Bo wiadomo, że znawca bez potrzeby nie jezdzi. Przyjadę. Nawet w nocy o 12 ? i o 4 rano też ? oczywiście zapewnił. Uspokojona wychodzę. Dodam jeszcze tylko że znawca ma do mnie "całe" 10 km.

Wracam do domu. Bula bawi się ze mną w chowanego. Pojawiam się i znikam.

 A snieg sypie i sypie, a ja odśnieżam i odśnieżam ... cdn.

środa, 4 stycznia 2012

Noworoczne nie postanowienia

Znowu miałam przerwę w pisaniu. Nowy rok się zaczął bez szału. Spokojnie i bez fajerwerków. Mam nadzieję że kolejne miesiące będą właśnie takie. Nie podejmowałam żadnych postanowień noworocznych, chyba tylko poza jednym. Postanowiliśmy, a może w sumie ja postanowiłam formalnie zalegalizować związek ze świętym. W naszym dziwnym kraju tak po prostu trzeba. Nie daje się przeżyć życia razem, ale osobno. Miałam nadzieję że nasze państwo wzorem innych w końcu zalegalizuje konkubinat. Mogę się niestety nie doczekać. Tak więc zostanę żoną, jakkolwiek by to nie brzmiało. Nazwisko zmienię, ot i chyba tyle ze zmian. Może jeszcze na tę okoliczność święty jako świeżo upieczony małżonek kilka dni wolnego sobie zrobi.

A właściwie dlaczego święty jest święty ? a no dlatego, że wytrzymał ze mną już bez mała prawie 13 lat. A wytrzymać ze mną ciężko. Jest spokojny i cierpliwy i wyraznie darzy mnie wielkim uczuciem i nie jest to lubienie. Święty ma złote ręce i wielkie serce, które kiedyś mi podarował. Spełnia moje szalone pomysły i nawet jak coś się  nie da, to da się. Święty jest pracoholikiem. Wraca z pracy zarobkowej i w zasadzie od razu wskakuje w swoje domowe robocze ubranka. Nie usiedzi na tyłku kilku minut. Remont naszej chałupy przeprowadza sam, nigdy do niczego nie wzywaliśmy żadnego specjalisty. Robi za elektryka, hydraulika, murarza, cieślę, drwala, przy okazji mechanika samochodowego itp. nawet w ostatnim czasie nauczył się kozę doić, tak sam z siebie. Najwięcej boi się moich pomysłów budowlano - remontowych. Bo co tu dużo gadać, mam ich wiele i wypełniane są rękami świętego, przy mojej niewielkiej pomocy.
W nielicznych wolnych chwilach lubi latać po górach, a zna nasze okolice jak mało kto. Jest mistrzem zbierania grzybów. Czasami mam wrażenie, że je chyba na węch wyczuwa.
Zawsze wstaje kiedy wszyscy jeszcze śpią. Po cichutku żeby nikogo nie budzić. Wychodzi z chałupy na świat Boży i patrzy. Latem często znajduję go w moich grządkach, szczególnie w niedzielę, kiedy nie wypada włączać żadnych hałasujących maszyn ... tak ci tu trochę powyrywałem te chwaściska, mówi.
Czasami zastanawiam się o czym myśli, ogólnie mało mówi, co nie oznacza że jest milczkiem. Ale to akurat chyba nie wada. Wystarczy że ja gadam i gadam ...

piątek, 16 grudnia 2011

Przedświątecznie

Kryzys minął. Święty wrócił i mimo ciągłego zachmurzenia jakoś tak jaśniej się zrobiło. Pogonił barany, naprawił co się popsuło. Gadamy i gadamy, trzeba łapać wspólne chwile bo za moment znowu zostanę sama. Wracam do formy powoli, jeszcze zatoki mnie gnębią, ale już mam więcej siły, a co najważniejsze chęci do działania. Zimy nadal nie ma i trochę dziwnie bez śniegu w grudniu.

Zmartwiła mnie Mizia, dostała rui i trzeba będzie ją zaprowadzić do Bolka. Dobrze że capek mieszka nie daleko. Mam nadzieję że chociaż Lusia spodziewa się potomstwa. Nadal mam wrażenie że wcale nie znam się na kozach i to mnie martwi. Byłam przekonana że w sierpniu biała miała ruję. Na własne oczy widziałam jak kilkakrotnie koziołek na nią skakał. Pewnie jeszcze dużo będę się musiała nauczyć.

Bardzo dziękuję za Wasze wsparcie. To miło że ktoś czyta i zagląda w tą moja pisaninę. Rado i Inkwizycjo muszę się przyznać, że zastosowałam się do Waszej rady. Wytaszczyliśmy z piwniczki kilka butelek tegorocznego winka. Od ostatniej degustacji nabrało mocy i ranek nie należał do najprzyjemniejszych, ale co tam raz się żyje. Pod stołem w kuchni nabiera jeszcze mocy trunek z dzikiej róży. Może w czasie świąt będzie okazja spróbować.

W domu na górce przygotowania do świąt idą raczej niemrawo. Święty uparł się jak co roku dom przyozdobić lampkami i właśnie balansuje za oknem na drabinie. Pierniczki świąteczne upiekliśmy już dość dawno z Młodym, ale szczerze nie wiem czy coś mi jeszcze chłopaki w puszkach do dekoracji zostawili.

Jola na swoim blogu pokazała śliczne piernikowe domki. I ja kiedyś bawiłam się w budowniczego. Niestety w tym roku z racji choroby nie miałam chęci do ich wykonywania.



Przedstawiam zatem zeszłoroczny piernikowy domek i aniołki  z masy solnej które wylatywały z górki w różne zakątki.


Pozdrawiam Wszystkich i życzę Wam wytchnienia w czasie świątecznej bieganiny.

piątek, 9 grudnia 2011

Wywalam

Blog z założenia miał nie być osobisty, miał być o sielankowym życiu na górce, o kwiatkach, zwierzątkach i itp.  Przepraszam jednak potencjalnego czytelnika bo po prostu muszę gdzieś to z siebie wywalić. Z początkiem jesieni zaczęły nam się nawarstwiać problemy. Najpierw utrata pracy przez świętego, w rzeczy samej nie przejęliśmy się tym bardzo, wszak jest specjalistą w swoim fachu. Poprzednia posada nie była szczytem marzeń. Niestety bardzo się przeliczyliśmy i kilka miesięcy bez dochodów nadwyrężyło nasz budżet. Praca po jakimś czasie się znalazła, obiecywali przysłowiowe "góry złota" a okazało się że firma jest niewypłacalna. Święty przepracował miesiąc za darmo.
Szczerze powiedziawszy już oczyma wyobrazni widziałam jak z satysfakcją spuszczam mojego starego forda z górki po to aby go potem zezłomować na rzecz nowej terenówki ;)

Tuż po wyjezdzie świetego okazało się że syn, do tej pory okaz zdrowia ma poważną, niewyleczalną wadę wzroku. Musi nosić okulary, a dzieci bywają okrutne. Przeżywa w szkole gehennę, a ja wraz z nim. Pakując paczki na Mikołaja dla dzieciaków z klasy miałam ochotę rzucać nimi o ścianę. Do tego wieczne problemy mojej córki i zamartwianie się o wnuka.

Listopad od zawsze jest dla mnie miesiącem chorób więc i w tym roku mnie nie ominęło. Fatalne samopoczucie nie wpływa na szybkie wyzdrowienie. Powinnam leżeć a w moim położeniu nie tak łatwo. Trzeba nosić koszyki z drzewem, zająć się zwierzętami, napompować wody i wykonać multum czynności które wymagają wyjścia na zewnątrz.

Nad ranem święty będzie w domu, do tej pory nadrabiałam miną, gestem ale czuję że się rozsypuję.

Dziwne będą te święta, spędzimy je tylko we trójkę, pierwszy raz bez moich rodziców, drugi bez córki, bez najbliższej rodziny. Dziwnie mi, ale w sumie to i nawet się cieszę. Będzie jak w piosence ... jaki tu spokój .... Może być nawet fajnie.

Ten post dedykuję wszystkim tym których problemy nie omijają. Ja z nadzieją oczekuję nowego roku.

wtorek, 6 grudnia 2011

Goście


Wpadają niezapowiedziane, panoszą się po ogródku, przeglądają kąty i wcale nie jestem zadowolona z tych wizyt. Co więcej nie tak łatwo je wyprosić, są natrętne i ciekawskie. Kiedy wydaje się że już wszystkie przegoniłam nagle okazuje się, że jeszcze dwa są za domem a kilka przy samochodzie. Nie oznacza to że nie lubię tych fajnych zwierząt. Ale gdybym chciała je mieć, kupiłabym swoje.
Nie wiem dlaczego akurat upodobały sobie naszą górkę, mają tyle terenów w koło. Kiedy uda mi się je wyprosić, wchodzą wyżej, zalegają w sadzie i mam wrażenie że patrzą na mnie drwiącym wzrokiem. Jutro też przyjdziemy. 


 Poza tym mam zapalenie oskrzeli, podły nastrój i niech się już skończy ten rok.

piątek, 2 grudnia 2011

Sport dla matki

Wpadamy do szatni. Jak zwykle na ostatnią chwilę. Spoglądam nerwowo na zegarek. Zostało 15 minut. Przy odrobinie szczęścia zdążymy. Czy ktoś z Was ubierał kiedyś ekwipunek hokeisty ? 


Na początek rozbieranie okryć wierzchnich. To najmniejszy problem. Potem ochraniacze. Każdy trzeba przymocować dodatkowo taśmą klejącą. W tym czasie matka też już zaczyna się rozbierać, gorąco mimo że w szatni panuje raczej chłód. Uf ochraniacze ubrane, teraz spodnie, bluza no i łyżwy. Zostało 5 min.


Nawoskowane sznurówki za żadne skarby nie chcą się zaciągać. Udało się, 1 minuta. Czapka, kask, kto poprzestawiał te paski ? Gotowy ....  jeszcze rękawice ... 30 sekund ... wychodzi na lód ... padam zmęczona na ławeczkę ... mój wzrok kieruje się na stojak ... kij ... zapomniał kija, łapię patyka ... lecę ... dziecko robi rozgrzewkę.... czas na kawkę ... odpocznę chwilę w bufecie ... mam dla siebie 45 min.
I nie myślcie że rozbieranie tego wszystkiego jest łatwiejsze ;)
Matka uprawia sport 3 razy w tygodniu. W najbliższym czasie trenerzy obiecują zwiększyć częstotliwość treningów.