piątek, 16 grudnia 2011

Przedświątecznie

Kryzys minął. Święty wrócił i mimo ciągłego zachmurzenia jakoś tak jaśniej się zrobiło. Pogonił barany, naprawił co się popsuło. Gadamy i gadamy, trzeba łapać wspólne chwile bo za moment znowu zostanę sama. Wracam do formy powoli, jeszcze zatoki mnie gnębią, ale już mam więcej siły, a co najważniejsze chęci do działania. Zimy nadal nie ma i trochę dziwnie bez śniegu w grudniu.

Zmartwiła mnie Mizia, dostała rui i trzeba będzie ją zaprowadzić do Bolka. Dobrze że capek mieszka nie daleko. Mam nadzieję że chociaż Lusia spodziewa się potomstwa. Nadal mam wrażenie że wcale nie znam się na kozach i to mnie martwi. Byłam przekonana że w sierpniu biała miała ruję. Na własne oczy widziałam jak kilkakrotnie koziołek na nią skakał. Pewnie jeszcze dużo będę się musiała nauczyć.

Bardzo dziękuję za Wasze wsparcie. To miło że ktoś czyta i zagląda w tą moja pisaninę. Rado i Inkwizycjo muszę się przyznać, że zastosowałam się do Waszej rady. Wytaszczyliśmy z piwniczki kilka butelek tegorocznego winka. Od ostatniej degustacji nabrało mocy i ranek nie należał do najprzyjemniejszych, ale co tam raz się żyje. Pod stołem w kuchni nabiera jeszcze mocy trunek z dzikiej róży. Może w czasie świąt będzie okazja spróbować.

W domu na górce przygotowania do świąt idą raczej niemrawo. Święty uparł się jak co roku dom przyozdobić lampkami i właśnie balansuje za oknem na drabinie. Pierniczki świąteczne upiekliśmy już dość dawno z Młodym, ale szczerze nie wiem czy coś mi jeszcze chłopaki w puszkach do dekoracji zostawili.

Jola na swoim blogu pokazała śliczne piernikowe domki. I ja kiedyś bawiłam się w budowniczego. Niestety w tym roku z racji choroby nie miałam chęci do ich wykonywania.



Przedstawiam zatem zeszłoroczny piernikowy domek i aniołki  z masy solnej które wylatywały z górki w różne zakątki.


Pozdrawiam Wszystkich i życzę Wam wytchnienia w czasie świątecznej bieganiny.

piątek, 9 grudnia 2011

Wywalam

Blog z założenia miał nie być osobisty, miał być o sielankowym życiu na górce, o kwiatkach, zwierzątkach i itp.  Przepraszam jednak potencjalnego czytelnika bo po prostu muszę gdzieś to z siebie wywalić. Z początkiem jesieni zaczęły nam się nawarstwiać problemy. Najpierw utrata pracy przez świętego, w rzeczy samej nie przejęliśmy się tym bardzo, wszak jest specjalistą w swoim fachu. Poprzednia posada nie była szczytem marzeń. Niestety bardzo się przeliczyliśmy i kilka miesięcy bez dochodów nadwyrężyło nasz budżet. Praca po jakimś czasie się znalazła, obiecywali przysłowiowe "góry złota" a okazało się że firma jest niewypłacalna. Święty przepracował miesiąc za darmo.
Szczerze powiedziawszy już oczyma wyobrazni widziałam jak z satysfakcją spuszczam mojego starego forda z górki po to aby go potem zezłomować na rzecz nowej terenówki ;)

Tuż po wyjezdzie świetego okazało się że syn, do tej pory okaz zdrowia ma poważną, niewyleczalną wadę wzroku. Musi nosić okulary, a dzieci bywają okrutne. Przeżywa w szkole gehennę, a ja wraz z nim. Pakując paczki na Mikołaja dla dzieciaków z klasy miałam ochotę rzucać nimi o ścianę. Do tego wieczne problemy mojej córki i zamartwianie się o wnuka.

Listopad od zawsze jest dla mnie miesiącem chorób więc i w tym roku mnie nie ominęło. Fatalne samopoczucie nie wpływa na szybkie wyzdrowienie. Powinnam leżeć a w moim położeniu nie tak łatwo. Trzeba nosić koszyki z drzewem, zająć się zwierzętami, napompować wody i wykonać multum czynności które wymagają wyjścia na zewnątrz.

Nad ranem święty będzie w domu, do tej pory nadrabiałam miną, gestem ale czuję że się rozsypuję.

Dziwne będą te święta, spędzimy je tylko we trójkę, pierwszy raz bez moich rodziców, drugi bez córki, bez najbliższej rodziny. Dziwnie mi, ale w sumie to i nawet się cieszę. Będzie jak w piosence ... jaki tu spokój .... Może być nawet fajnie.

Ten post dedykuję wszystkim tym których problemy nie omijają. Ja z nadzieją oczekuję nowego roku.

wtorek, 6 grudnia 2011

Goście


Wpadają niezapowiedziane, panoszą się po ogródku, przeglądają kąty i wcale nie jestem zadowolona z tych wizyt. Co więcej nie tak łatwo je wyprosić, są natrętne i ciekawskie. Kiedy wydaje się że już wszystkie przegoniłam nagle okazuje się, że jeszcze dwa są za domem a kilka przy samochodzie. Nie oznacza to że nie lubię tych fajnych zwierząt. Ale gdybym chciała je mieć, kupiłabym swoje.
Nie wiem dlaczego akurat upodobały sobie naszą górkę, mają tyle terenów w koło. Kiedy uda mi się je wyprosić, wchodzą wyżej, zalegają w sadzie i mam wrażenie że patrzą na mnie drwiącym wzrokiem. Jutro też przyjdziemy. 


 Poza tym mam zapalenie oskrzeli, podły nastrój i niech się już skończy ten rok.

piątek, 2 grudnia 2011

Sport dla matki

Wpadamy do szatni. Jak zwykle na ostatnią chwilę. Spoglądam nerwowo na zegarek. Zostało 15 minut. Przy odrobinie szczęścia zdążymy. Czy ktoś z Was ubierał kiedyś ekwipunek hokeisty ? 


Na początek rozbieranie okryć wierzchnich. To najmniejszy problem. Potem ochraniacze. Każdy trzeba przymocować dodatkowo taśmą klejącą. W tym czasie matka też już zaczyna się rozbierać, gorąco mimo że w szatni panuje raczej chłód. Uf ochraniacze ubrane, teraz spodnie, bluza no i łyżwy. Zostało 5 min.


Nawoskowane sznurówki za żadne skarby nie chcą się zaciągać. Udało się, 1 minuta. Czapka, kask, kto poprzestawiał te paski ? Gotowy ....  jeszcze rękawice ... 30 sekund ... wychodzi na lód ... padam zmęczona na ławeczkę ... mój wzrok kieruje się na stojak ... kij ... zapomniał kija, łapię patyka ... lecę ... dziecko robi rozgrzewkę.... czas na kawkę ... odpocznę chwilę w bufecie ... mam dla siebie 45 min.
I nie myślcie że rozbieranie tego wszystkiego jest łatwiejsze ;)
Matka uprawia sport 3 razy w tygodniu. W najbliższym czasie trenerzy obiecują zwiększyć częstotliwość treningów.

niedziela, 27 listopada 2011

Pokręciło

A na górce wszystko się pogmatwało. Cóż życie nie rozpieszcza i nikt nie obiecywał że będzie zawsze fajnie i do przodu ...

Zimy na razie nawet u nas w górskich klimatach nie ma. Chociaż można powiedzieć że w tym roku jestem na nią specjalnie przygotowana. Nowa maszyna do odśnieżania czeka na odpalenie a drzewa mamy tyle co żadnej zimy. Jeżeli nie będzie ogromnych mrozów które w dużej mierze utrudniają mi normalne funkcjonowanie, dam sobie spokojnie radę.

Święty wyjechał i właśnie jego wyjazd spędza mi sen z powiek,  na razie nie ma co wyprzedzać faktów. Będzie co ma być.
 
 Nie ma już z nami Bolusia. Od dłuższego czasu rozważałam możliwość pozbycia się koziołka. Na przełomie stycznia i lutego mam nadzieję na jego śliczne potomstwo. Koziołek mieszka teraz po sąsiedzku. Dziewczyny ze spokojem przyjęły jego odejście, nie było wielkich lamentów i rozpaczy tak jak się spodziewałam. Cały dzień zajmują się przeżuwaniem pachnącego sianka i nawet nie chce im się wychodzić z obórki.
A ja rozważam zakup nowej kózki. W sąsiedztwie gospodarz przywiózł całe stadko. Większość jest na sprzedaż. Mam ogromną ochotę pojechać obejrzeć dziewczyny. Tylko święty przed wyjazdem prosił żebym się na razie powstrzymała z zakupem nowych zwierzaków. Może nie zauważy nowej kozy ?

Wkrótce kolejne święta ... kolejny rok minie ... kolejne małe radości, rozczarowania, doświadczenia, troski i ...życie toczy się dalej ...

poniedziałek, 26 września 2011

Spokojnie

Ależ ta jesień nas rozpuszcza w tym roku :)
Słonecznie i sucho, nawet za sucho.  Kozy wygryzają pozostałości zielonej trawy, niewiele jej zostało. Nie padało od ponad 1,5 miesiąca. Przewrotny klimat mamy, w lipcu słonecznych dni nie zliczyłabym na palcach jednej ręki.

Ostatnio żyję bez pośpiechu. Mogłabym rzec na zwolnionych obrotach. Grzeję się w ciepłych promieniach  razem z kotami i resztą zwierzyńca. Wyciszam się, od wczesnej wiosny do sierpnia byłam na pełnych obrotach, często w stresie. Nacieszyłam się Świętym , który przez ostatnie 5 tygodni jest ze mną. Niestety co dobre szybko się kończy i niedługo znów w drogę ...

Młody trenuje. W sumie męską grę ale nie bardzo ma dryg. Marzeniem matki no i ojca jest oczywiście aby kontynuował, ale jak to będzie, zobaczymy.

A sielsko wiejskie życie na górce toczy się swoim spowolnionym torem.

A to jest Filip. Wyrósł pod bacznym okiem swojej nadopiekuńczej matki. Reszta kociaków ma wspaniałe domy. Niestety trochę mi ich żal,  nie mają tyle wolności co nasze koty. Filip specjalizuje się w łowieniu ptaków. Nie powiem żebym z tego powodu była specjalnie szczęśliwa, ale natury nie da się zmienić.


Kawałek ogródka. Chyba ostatnie dni kwitnących, pierwsze przymrozki tuż, tuż ...





Podreperowana i ocieplona  obórka. Dziewczyny dzień zaczynają od przepychanek. Tłuką się bezrożnymi głowami dosłownie o wszystko. O wiązkę siana, o garnek z przysmakami, których i tak nie zjadają. Raczej są to przyjacielskie przepychanki, tak dla formy i z nudów. Dodatkowo są strasznie wybredne. A powiadają że koza zje wszystko ...






A Luśka mi dziwnie "zczłowieczała". Ostatnio woli towarzystwo człowieka  niż swoich pobratyńców. Przecież nie mogę wszędzie wlec się z kozą. Gdyby jeszcze to jej "zczłowiecznie" było dosłowne i znielubiłaby np. moje kwiatki, krzaczki i powoje, wtedy w zasadzie nic nie stało by na przeszkodzie aby traktowana była na równi z psem czy kotem. Niestety musi zostać tak jak jest i wolność osobistą muszę jej ograniczać.
Dawno temu ( 4 może 5 lat ) na starym blogu napisałam że kiedy osiądę na górce, kupię kozę i będę z nią popijać przedpołudniową kawkę. Wtedy jeszcze nie miałam tak naprawdę planów ani wyjazdu z miasta, ani tym bardziej zakupu kozy. Jak widać, słowa rzucone ot tak, często spełniają się.




Dziękuję za życzenia urodzinowe. Czterdziestka przyszła bezboleśnie ;)

środa, 21 września 2011

Minęło ...

Cóż ... chyba ostatecznie pożegnaliśmy lato. Goście wyjechali. Smutno jakoś i spokojnie się zrobiło. Powoli wchodzę w fazę jesiennego wyciszenia. Na górce zmienia się krajobraz. Coraz więcej czerwieni i żółci. Jeszcze tylko w ogrodzie intensywne fiolety przeplatają się z różowościami.
Zawsze czuję smutek kiedy budzę się w szary, wrześniowy poranek. Góry zasnute mgłą ... nostalgiczne. Z sąsiedzkich kominów unosi się dym. Nasze piece też już przygotowane.
Święty całe lato pracował. Jakoś mi żal, ponieważ remont utknął w okolicach kwietnia. Niestety tego lata nie udało się zbyt wiele zrobić.
Dopiero pod koniec sierpnia Święty znalazł czas żeby pociąć i porąbać drzewo na opał. Teraz dosycha pod wiatą. W lasach sucho, nie ma grzybów. A mnie się marzą rydze na masełku ...

Z oborowego życia ...
Moje małe stadko kóz powiększyło się o jedną kobitkę. Mizia, mleczna trzyletnia koza. Jest z nami od około miesiąca. Poznajemy się powoli. Kózka fajna, przyjacielska, niekiedy humorzasta, zresztą jak wszystkie kozy. Dojenie przyszło mi z łatwością. Jakbym robiła to od lat. Paradoksalnie doiłam pierwszy raz w życiu. Sprawnie poszło, teraz po miesiącu mogę spokojnie nazwać się ekspertką ;) Jak mleko to i przetwory. Eksperymentuję z serami. Myślę że z czasem będą coraz lepsze.

Mizia po pierwszym dojeniu



A Lusia robi nas w balona. Takiego co to nam nad głową od czasu do czasu przelatują ;)




Otóż kilka dni temu zauważyłam że w Lusinych strzykach pojawiło się coś. To coś wcale nie oznacza mleka a bliżej nieokreśloną, lepką, trochę przezroczystą, kleistą substancję. Owe coś najprawdopodobniej jest siarą  czyli mlekiem matki spodziewającej się potomstwa. Natomiast Lusia wcale nie wygląda na ciężarna kozę. Przytyła u nas i owszem ale wydaje mi się że po prostu ją odkarmiliśmy. Pozostaje więc dla mnie zagadką czy kózka faktycznie wkrótce powije potomstwo. Na razie jest pod baczną obserwacją i oczywiście jak na potencjalną ciężarną, rozpuszczam ją do granic możliwości :)

Boluś.  W obecnej chwili pan kozioł, z rozbrykanego wariata stał się statecznym nadzorcą  stada. Jest o wiele spokojniejszy niż jego towarzyszki. Z racji swojej męskości dostał osobny boksik w którym rezyduje. Nie sprawia żadnych kłopotów, no może poza jednym. Bolek śmierdzi. Śmierdzi okropnie.Chcąc podobać się swoim paniom robi różne rzeczy o których pisać tutaj nie będę ponieważ mogłabym potencjalnego czytelnika lekko zniesmaczyć.  Powiedzenie śmierdzi jak cap jest trafione w samo sedno.

Boluś po kąpieli


Dodam jeszcze tylko że w dwa dni po wyszorowaniu kozła, zapach powrócił i to ze zdwojoną siłą.

Wracając do nowych mieszkańców górki to został z nami Filipek. Synek naszej Szczęściary ale ... to już inna historia ...

A jutro ... jutro kończę 40 lat ... jest to chyba dobry czas aby pomyśleć ... o tym czego jeszcze nie zrobiłam, co przeleciało mi przez palce, co powinnam, zrealizować kilka planów ... no i chyba ostatecznie zaakceptować nowego zięcia, czarnego zięcia i mimo ze nie jestem rasistką jakoś ciężko się z tym pogodzić ...